Wywiady

„Jak coś mi nie pasuje, to po prostu próbuję to zmienić, nie liczę na to, że to świat się zmieni”. Wywiad z Bartkiem Popielem

Martyna Kosienkowska
Bartek Popiel

Liczy się wynik” to nazwa jego bloga i jednocześnie życiowe motto. Bartek Popiel nigdy nie działa na pół gwizdka, nie obniża standardów i nie odpuszcza. Nie pozwala na to także swoim pracownikom ani… klientom. Bo, jak twierdzi: „Dobrego nauczyciela poznaje się nie po tym, jakie ma wyniki, tylko po tym, jakie wyniki mają jego uczniowie”.

Od lat tłumaczy, jak zrobić kurs online, który przyniesie twórcy i satysfakcję, i pieniądze. Mistrz produktywności, który podkreśla, że można być bardzo produktywnym i bardzo… nieszczęśliwym.

Co ma na myśli, na czym polega jego sekret efektywności i co jeszcze, poza wynikiem, liczy się dla niego w biznesie?


Powiedzmy, że jestem hydraulikiem – czy kurs online sprawdzi się również w mojej branży? Czy też mogę w ten sposób zarabiać?

Oczywiście. Mamy klientów naprawdę bardzo różnych. Powstają kursy o tym, jak być opiekunką bliskościową, na temat fotografii, mediów społecznościowych czy… podłączenia sanitariatów.

Na Facebooku wyświetliła mi się ostatnio reklama młodej dziewczyny, która przedstawiała się jako ekspertka. Wzięłam udział w jej webinarze i… zmarnowałam godzinę. Jej wiedza była zaledwie podstawowa. Z drugiej strony w Coraz Lepszej Firmie spotykam przedsiębiorców, którzy całe dziesięciolecia siedzą w danym temacie, ale wciąż nie czują się ekspertami na tyle, żeby dzielić się wiedzą.
Jak zyskać pewność, że nadszedł już czas, kiedy możemy uczyć innych?

Sytuacja absolutnie idealna jest wtedy, kiedy to nie my o tym decydujemy, ale wręcz czujemy presję osób, które nas czytają, oglądają, słuchają, kiedy mówią nam, że fajnie by było, gdybyśmy swoją wiedzę zdigitalizowali. To jest punkt numer jeden.

Punkt numer dwa to jest taki moment, kiedy dochodzimy do granic możliwości w świecie offlinowym.

Mam na przykład klienta, który jest naprawdę świetnym specjalistą w temacie e-commerce. Konsultacje prowadzi codziennie praktycznie od rana do wieczora, no i dociera do granic swoich możliwości. Nie chce wymieniać więcej swojego czasu na pieniądze, więc postanowił wyskalować doradztwo. A prowadzi też bloga, ma super case study, wskazówki, które dał klientom, wygenerowały spektakularne rezultaty. Ma więc dowody, że to, co robi, faktycznie działa.

To chyba bardzo ważne: mieć dowody, że działa?

Tak. Teraz jest boom na tworzenie kursów online i często obserwuję, że wiele osób chce przejść za szybko do tego elementu.

Ktoś coś tam sobie skrobie i stwierdza: „Nagram kurs”. I taka osoba kupi sobie pięć szkoleń na Udemy, jakieś książki, e-booki, popatrzy, co tam było w spisie treści, robi kurs, który w zamyśle ma to wszystko kompilować, i myśli, że to jest spoko. Nie, to nie jest spoko i to się prawdopodobnie nie sprzeda albo się sprzeda bardzo słabo.

Ja też przechodziłem przez te etapy. Zdecydowanie lepiej jest jednak zacząć od konsultacji, od małych warsztatów, szkoleń na żywo, po to, żeby poznać klienta, popracować z jego problemami, zobaczyć, co działa, a co nie. Dopiero później można wskoczyć w kursy online.

Zatem spokojnie, cierpliwości.

A jeśli tej cierpliwości brakuje, a mamy świetny pomysł na kurs, ale nie mamy na kim go sprawdzić?

Jeżeli nie ma wokół osób, z którymi moglibyśmy zderzyć nasze rady, to kto ma później sięgnąć po portfel? Tu jest pustynia.

Więc jeżeli ktoś się upiera i w tej sytuacji chce stworzyć kurs, to musiałby się pod kogoś podpiąć, zrobić moduł do czyjegoś szkolenia.

Ale doradzam po prostu cierpliwość i naukę. Warto zacząć prowadzić kanał na YouTube, bloga, Tik-Toka czy cokolwiek innego, co zgromadzi wokół nas osoby potencjalnie zainteresowane tematem. Nie ma tu dróg na skróty. Powstają wprawdzie różnego rodzaju reklamy magików, którzy obiecują cuda na kiju, ale nie da się pokonać w tydzień dystansu od zera do miliona. Oczywiście można na kursie online zrobić milion w siedem dni, ale za tym stoi np. 10 lat budowania społeczności, dbania o nią.

Zwłaszcza że, jak powiedziałeś, w kursach robi się tłum…

Jeżeli nikt nas nie zna, potencjalni klienci będą patrzeć tylko na cenę. Dlatego warto pójść inną drogą.

Jeśli chcemy zweryfikować pomysł na kurs, to można zbudować wokół danego tematu listę mailingową i wyznaczyć sobie jakieś kryteria, np.: „Chciałbym, żeby na mój newsletter zapisało się 500, 800 albo 1000 osób”.

Później wysyłamy ankiety do tych ludzi, w których pytamy o ich problemy w zakresie danego zagadnienia, o ich przekonania. Dopiero mając te informacje, możemy stworzyć wstępną, ramową agendę naszego kursu.

Przy ankietach też warto przyjąć jakieś kryteria. Na przykład, że powinno je wypełnić 10% zapisanych na listę osób. Jeżeli taki wynik się nie pojawi, to znaczy, że temat nie przechodzi właśnie naszego sita, weryfikacji.

No i to jest dobry moment, żeby odpuścić. No bo po co to później nagrywać? Jeżeli ktoś nie ma czasu, chęci i energii, żeby nam odpowiedzieć na kilka pytań, to dlaczego miałby później sięgnąć do portfela? Lepiej rozstać się z takim projektem na tym etapie.

To oczywiście boli, ale prowadzimy biznes także po to, żeby podejmować trudne decyzje, po prostu.

A jeżeli temat przeszedł tę wstępną weryfikację?

To mówimy ludziom, że planujemy kurs, publikujemy agendę, robimy webinar. I np. kolejnym etapem weryfikacji pomysłu może być przedsprzedaż. Jeszcze nie musimy nic nagrywać. Zamiast tego mówimy: „Słuchajcie, żeby mi się to wszystko spięło, muszę sprzedać w pierwszej edycji 50 sztuk. Cena będzie taka i taka”.

I teraz przyjmijmy, że zainteresowanych jest tylko 15 osób. No to bez sensu. Ja bym się wycofał. Po prostu widać, że albo nie trafiliśmy czasowo, albo że problem nie jest tak palący na ten moment, bo może koniunktura się zmienia.

To, co mówisz, jest odwrotnością tego, co wielu ludzi myśli i jak działa. Bardzo często najpierw powstaje produkt, a potem… problem, jak go sprzedać.

Tak. I jest płacz, mnóstwo zmarnowanego czasu, energii, pieniędzy, olbrzymia frustracja, bo narobiłem się, naharowałem, a to się nie sprzedaje.

Jest taka bardzo fajna książka, Metoda Lean Startup Erica Riesa, właśnie o tym, żeby jak najszybciej zderzać swoje pomysły z rynkiem. Wypuszczać je w minimalnej konstrukcji, byleby tylko dostać informację zwrotną od realnych ludzi, którzy są gotowi zapłacić albo nas jakoś wesprzeć.

Wiesz, czego ja bym się bała? Że ludzie chcieliby tego, co zaproponowałam, a ja nie miałabym jeszcze produktu i musiałabym go szybko dostarczyć.

Ale dlaczego szybko? Mogłabyś po prostu powiedzieć: „Słuchajcie, do 7 lipca jest sprzedaż, a dostaniecie ode mnie te materiały na początku września. Daję sobie dwa miesiące na wyprodukowanie kursu. Teraz zamykam się w studio i wszystko dopracuję”.

Oczywiście ja bym wyznaczył taki dłuższy czas z premedytacją, żebyś miała bufor w razie nieprzewidzianych zdarzeń. A jakbyś się odezwała do ludzi szybciej niż po dwóch miesiącach, że: „Hej, zalogujcie się na platformę, bo tam już na was czekają pierwsze materiały”, no to w ogóle rewelacja.

A poza tym to jest też trochę filtr. Jeżeli powiesz, że ludzie dostaną materiały za dwa miesiące, no to kupią ci, co cię dobrze znają, lubią, ufają, chcą tego produktu, są gotowi poczekać, no i kupić kota w worku. W zamian możesz im zaproponować najniższą cenę, która już nigdy później nie będzie obowiązywać. Czyli jak to wyprodukujesz i będziesz robiła kolejną kampanię, no to cena może już iść o 100 procent w górę.

A co w sytuacji, gdyby się okazało, że moi klienci są rozczarowani tym, co dostali. Nie wiedzieli przecież wcześniej, jak to będzie wyglądało, spodziewali się czegoś innego…

Warto dać gwarancję satysfakcji: „Jeżeli te materiały ci się nie podobają – to, jak są zrobione, złożone czy mój głos – to nie ma problemu. Od momentu, kiedy dostałeś kurs, masz 30 dni, żeby go wypróbować. Jeżeli uznasz, że nie jest to dla Ciebie, z jakiegokolwiek powodu, napisz do nas, zwrócimy Ci pieniądze”. Absolutny luz, nie?

Dobry pomysł. Ale to dopiero początek pracy, prawda?

Nagranie kursu to jest właściwie najprostszy element. Wcześniej jest wybadanie rynku, a później sprzedaż – i tu się zaczyna cała zabawa.

Załóżmy, że pierwsi klienci, ci, którzy kupili w przedsprzedaży, już sobie oglądają, sprawdzają, co i jak, mamy też pierwsze opinie.

Wtedy możemy zrobić kolejną kampanię. Ta pierwsza była skierowana do tych osób, które były blisko i nas obserwowały. Nawet nie musieliśmy ponosić kosztów reklamowych. Natomiast w drugą kampanię, kiedy już wiemy, że ewidentnie trafiliśmy w rynek, możemy zainwestować więcej, żeby dotrzeć do jak największej liczby ludzi.

Kiedy to mówisz, wydaje się to logiczne i proste, ale założę się, że niewiele osób stosuje ten schemat. Jakie błędy najczęściej zauważasz u swoich klientów, którzy zamierzają stworzyć kurs online?

Po pierwsze nie robią badania rynku.

Po drugie próbują wcisnąć do kursu absolutnie wszystko, co wiedzą na dany temat. A ludzie nie potrzebują przecież Wikipedii, tylko transformacji, konkretnych wyników. Szkolenie powinno ich poprowadzić za rączkę z punktu A do punktu B, a nie dawać im wszystkie teoretyczne wyjaśnienia.

Ja sam popełniłem ten błąd – jeden z moich największych kursów ma ponad 50 godzin. I się kiedyś dziwiłem, że ludzie przez niego nie przechodzili. Był po prostu zbyt obszerny. Ta nauczka sporo mnie kosztowała.

Trzeci błąd to chyba brak cierpliwości do tego, żeby faktycznie przejść przez te wszystkie etapy. Ktoś chce szybko nagrać, szybko sprzedać, a potem jest problem, że za mało osób kupuje, no i ludzie szybko się poddają.

Czwartym błędem jest zła wycena. Niektórzy myślą, że jak zrobią taniej, to się wszyscy rzucą. No nie, bo nie chodzi tylko o cenę. Znaczenie ma też brand, zaufanie do marki. Wiele rzeczy tutaj wchodzi w grę.

Błędem jest też, już nawet nie tyle przy kursie, ile przy kampanii, niedoszacowanie, jak długo to wszystko może potrwać. Ludzie myślą: „Nagram sobie kurs i sprzedam”. Ale trzeba przecież zaplanować scenariusze, stworzyć kampanię, umieścić to w kalendarzu, przygotować posty. Ktoś to musi napisać, ustawić reklamy, jakieś grafiki są potrzebne. Musisz się zastanowić, czy nauczysz się to robić sam, czy zlecisz niektóre zadania. Jeśli zlecisz, to komu. W końcu trzeba zrobić testy, sprawdzić, czy wszystko działa.

Zobacz, ile jest elementów po drodze. A ktoś ma jedno zadanko zapisane pod tytułem „będziemy reklamować kurs”. I nie ma świadomości, ile tam jest pod spodem pracy.

Szósty błąd też tkwi na poziomie przekonań: „Tyle jest kursów w mojej branży, to czy ktoś kupi mój?”. A może kupi, bo właśnie chce kupić od ciebie?

Mój klient niedawno przeprowadził olbrzymią kampanię, w 11 dni zrobił gigantyczne wyniki. Tu już mówimy o milionach i z przodu nie ma jedynki. I udało mu się to na bardzo zatłoczonym rynku fotografii. Ale ten klient, po pierwsze, miał świetny produkt, po drugie, miał już doświadczenie w sprzedaży kursu, a po trzecie, zrobił świetną kampanię.

Dowiedział się i wdrożył. Idealne podejście.

Tak. Dokładnie tą samą zasadą zawsze się kieruję. Kiedyś napisałem o tym na Forum Coraz Lepszych Przedsiębiorców i ktoś mi odpowiedział: „Podziwiam, bo Ty tak dużo wdrażasz”. No bo jak inaczej? Po co kupować, jeśli miałbym nie korzystać? Bez sensu w ogóle.

Myślę, że tak jest po prostu… wygodniej. Dajemy sobie iluzję tego, że nie leniuchujemy. A kiedy trzeba zacząć robić, a nie udawać, że robimy, robi się problem…

Ja też oczywiście miałem taki okres ćpania wiedzy. Kiedy zaczynałem, to czytałem tych wszystkich książek na potęgę, bo wszystko mnie interesowało. Byłem zafascynowany, gdy wkroczyłem w świat komunikacji, perswazji, lingwistyki. Zacząłem tym nasiąkać tak bardzo, że w końcu musiało się zacząć wylewać. Byłem jak gąbka, która ma określoną pojemność – wlewamy wodę, wlewamy, wlewamy, aż w końcu zaczyna przeciekać. Więc może tak to musi wyglądać?

Chociaż niektórzy mają chyba pojemność nieskończoną i ćpają tę wiedzę bez ograniczeń, ale nie wdrażają, nie robią żadnych konkretnych kroków. Ja robię to w locie. Nawet nie czekam do końca kursu, tylko wprowadzam zmiany natychmiast.

Jest taki amerykański marketer, od którego dużo się swego czasu nauczyłem. Nazywa się Eben Pagan i ma jedną cudowną koncepcję – świadoma intencja implementacji. Chodzi o to, żeby od momentu nauczenia się czegoś do wdrożenia był maksymalnie krótki czas. Więc jak ja się czegoś uczę, to od razu sprawdzam, czy mogę to wdrożyć.

Bardzo namawiasz też do tego swoich klientów, prawda?

Tak, strasznie ich cisnę. Bardzo mi na tym zależy, bo to jest najważniejsze. Uważam, że dobrego nauczyciela poznaje się nie po tym, jakie sam ma wyniki, tylko po tym, jakie wyniki mają jego uczniowie.

Czasem usprawiedliwiamy brak wdrażania brakiem czasu. A Ty jesteś przecież ekspertem od produktywności, więc zdradź, proszę, jak się wreszcie zacząć wyrabiać ze wszystkim, jak zrobić w ciągu doby jeszcze więcej?

Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz – w produktywności nie chodzi o to, żeby zrobić jeszcze więcej. Można robić tyle samo albo nawet mniej, byle tylko robić właściwe rzeczy. I tyle. To jest istotne.

Nie chodzi o to, żeby napakować swój kalendarz do granic możliwości – to się kończy wypaleniem albo nawet depresją. Bo wystarczy, że spotkamy kogoś na mieście i będziemy chcieli chwilę pogadać i pojawi się takie poczucie: „Kurde, mam pół godziny obsuwy”. Już się z tym źle czujemy. Można być bardzo produktywnym, ale cholernie nieszczęśliwym – więc po co?

Oczywiście na ten temat mógłbym zrobić całe szkolenie, ale spróbuję dać szybko kilka wskazówek: dlaczego teraz rozmawiamy, Martyna?

Bo zależy mi na tym, żeby przygotować super materiał dla naszych czytelników.

Dobrze, ale dlaczego rozmawiamy teraz, o tej porze tego dnia?

Dlatego, że tak zdecydowałeś. Podejrzewam, że wcześniej miałeś inne zajęcia, a teraz jest czas na takie właśnie spotkania.

Ok, czyli co zrobiliśmy, żeby spotkać się o tej 13.00?

Umówiliśmy się… Kurczę, nie wiem, jaka jest dobra odpowiedź (śmiech).

Właśnie, właśnie, i to jest prawda, że to spotkanie znalazło się w naszych kalendarzach.

Często ludzie mówią sobie: „Kiedyś, jak będę miał więcej czasu, to…”. Nigdy nie będziesz miał więcej czasu. Nie ma szans. Zawsze coś wpadnie. A zwłaszcza, jak ktoś ma żyłkę przedsiębiorcy, to zawsze sobie coś wymyśli do roboty.

Ramit Sethi, amerykański marketer, ma takie powiedzenie, które bardzo mi utkwiło w głowie: „Jak czegoś nie ma w moim kalendarzu, to nie istnieje”. I to jest prawda. Więc jeżeli chcemy, żeby coś się wydarzyło, to po prostu trzeba, do jasnej cholery, to zaplanować. Nie ma innej możliwości.

Więc jeżeli ja chcę zaplanować sobie kurs, to muszę wziąć kalendarz i powiedzieć: „Ok, w piątek od 8 do 10 siedzę i planuję kurs”. I muszę traktować to zadanie tak, jakby to była wizyta u lekarza.

Ale dlaczego spotykamy się o 13, a nie np. wcześniej? To, jak ułożymy sobie dzień, chyba też ma znaczenie, prawda?

Tak, to jest mega istotne. Ja w ogóle na wszelkiego rodzaju rozmowy umawiam się dopiero po południu. Rano mam swoje złote godziny, czyli czas, kiedy zapadam się pod ziemię. Mam to w kalendarzu zapisane jako „deep work” i nie można się wtedy do mnie dodzwonić.

Czasem klienci mówią mi tak: „Chciałbym zrobić kurs, ale nie mam czasu”. „Dlaczego?” – pytam. „No bo ciągle robię bieżączkę”. „A czemu?” „Bo nie mam komu tego oddelegować”. „A dlaczego?” „Bo nikogo nie zatrudniłem”. „Bo?” „Bo ciągle robię bieżączkę i nie mam czasu na rekrutację”.

Zobacz, koło się zamyka. W którymś momencie trzeba to przerwać. Trzeba ustalić, co się dzieje, że nie masz czasu. I trzeba mieć też taką samoświadomość, że w ogóle tego chcę – chcę się czegoś pozbyć. Chcę się skupić na rzeczach ważniejszych.

Na rzeczach ważniejszych, a nie na scrollowaniu Facebooka…

Tak. To istotne, żeby pomyśleć, co ja zrobię z tym wolnym czasem? Bo jak sobie tego nie zaplanuję, to będę biegał po jakimś TikToku, czytał fejsa, oglądał głupoty. Nic mi to nie da. Owszem, będę zajęty, będę dupogodziny wyrabiał, ale nic sensownego z tego nie wyniknie.

Więc warto się zastanowić, czy chcę spędzić więcej czasu z rodziną, czy potrzebuję zadbać o siebie, czy brakuje mi ludzi i mam ochotę na więcej spotkań towarzyskich, czy może będę właśnie pracował nad kursem albo budował odnogę swojego biznesu.

Mam zwykle taki problem, że planuję zbyt dużo zadań i mimo że wpisuję to w kalendarz, nie udaje mi się wszystkiego zrealizować.

Ja zawsze planuję, co chcę zrobić w danym tygodniu, i staram się, żeby pierwsze trzy zadania, które robię w ciągu dnia, przybliżały mnie do tego mojego celu tygodniowego. I wtedy ta robota idzie. Później to może wpadać jakaś bieżączka, jakieś pytania, ale te pierwsze trzy rzeczy muszą mnie przybliżać do tego, co chcę zrobić w ciągu następnych siedmiu dni.

Siadam danego dnia, widzę cel tygodniowy i się zastanawiam, czy to, co teraz robię albo zamierzam zrobić, mnie do tego przybliża? Jak nie, to znaczy, że nie powinienem tego w tej chwili robić. W przeciwnym razie ciągle bym wpadał w bieżączkę, bo ciągle jest coś do zrobienia. Zawsze ktoś czegoś od nas chce. Zawsze ktoś czeka na nasze zielone światło. No trudno, to poczeka. My, przedsiębiorcy, musimy robić robotę, która jest istotna dla firmy ze strategicznego punktu widzenia.

Wyznaczam sobie dziennie od trzech do pięciu najważniejszych zadań. Najistotniejsze jest dla mnie, żeby je zrealizować. Jeżeli nie zrobię całej reszty, trudno, świat się nie zawali. A jak i te mniejsze zadania uda mi się zrobić, to super. I tyle.

To jest naprawdę proste, tylko ludzie za bardzo komplikują. Na przykład ktoś mówi: „No bo ja korzystałem z Nozbe, z Productive App i te narzędzia nie działają”. To nieprawda – ty nie działasz. Po prostu. „A używasz ich, wpisujesz tam wszystko?” – pytam. „Nie, no zapomniałem”. Kurde, no. Wiesz, Rockefeller planował w papierowym kalendarzyku… To nie jest tak, że narzędzie zrobi coś za Ciebie.

Znam z autopsji takie usprawiedliwienia. Pewnego dnia stwierdziłam, że problemy z realizowaniem zadań wynikają z tego, że zapisuję je w zeszycie i jak będę miała reMarkable, to na pewno lepiej mi pójdzie.

No, na bank (śmiech). I co, idzie?

Nie kupiłam, bo wcześniej się zorientowałam, że wyrzucę pieniądze w błoto. Nie w narzędziu tkwił problem.

Może, tak jak część moich klientów, potrzebujesz po prostu bata nad sobą?

Zakończyłem niedawno pilotażowy program mentoringowy. Z grupy 600 świetnych osób, które kupiły kurs „Liczy się Kampania”, wybraliśmy 16 i robiliśmy razem świetną robotę.

Bo okazało się, że wśród wytypowanych osób część zrobiła kampanię, część nie. Niektórzy zrobili jedną czy dwie, a potem stracili zapał albo coś tam planowali, ale to szło jak flaki z olejem. No i zacząłem z nimi rozmawiać, żeby zrozumieć, co się dzieje. Pytałem, co by się musiało w ich życiu wydarzyć, żeby tę kampanię tak naprawdę pocisnęli.

To jest w ogóle zabawne, czego się dowiedziałem. Wiele osób rezygnujących z etatu mówi: „Ja teraz idę na swoje, bo chcę być wolny, nie chcę mieć nad sobą szefa”. A potem ktoś idzie na to swoje… i się opierdziela. Kiedyś zaczynał pracę o ósmej, a teraz o dziewiątej, i to od kawy. Kiedyś przerwa trwała 15 minut, bo monitoring był, kierownik jakiś chodził, a teraz z kwadransa robi się półtorej godziny. No i później się dziwimy, że robota nie idzie.

Ludzie potrzebują mieć bat nad sobą. Zgłosili, że chcieliby mieć kogoś, kto ich przypilnuje. Więc spotykałem się z nimi raz w tygodniu. Cały projekt był przewidziany na trzy miesiące. Uczestnicy wpisywali w specjalne arkusze cel główny, cele tygodniowe i cele na każdy dzień. A potem szczerze zaznaczali, czy je zrealizowali, czy nie. I widzieli nawzajem swoje osiągnięcia. To też było motywujące. Plus raz w tygodniu zaglądałem do ich arkuszy i nagrywałem im krótkie wideo – pytałem, co się wydarzyło; kiedy rubryki były puste, radziłem, co może pomóc.

W jednym z postów napisałeś à propos tego programu, że choć Excel podpowiada, że racjonalniejsze byłoby robienie kolejnych kursów online i dużych kampanii, to przecież zakładałeś firmę, żeby mieć wolność i wybór, z kim chcesz pracować. „Bo firma ma dawać nie tylko pieniądze, ale też szczęście”. Jak dużo szczęścia daje Ci Twoja firma?

Dużo.

Kiedy urodziła się moja córka, to poszedłem bardzo mocno w produkty skalowalne. To była racjonalna decyzja, bo dawała mi więcej czasu dla rodziny, mogłem być obecny w życiu dziecka. Ale po jakimś czasie zacząłem odczuwać potrzebę ludzi. Zaspokajałem ją warsztatami na żywo „Liczy się Oferta”. Potem przyszła pandemia, która to przerwała, ale ja nadal potrzebowałem ludzi.

Ten projekt pozwolił mi być bliżej nich, spełniałem się jako nauczyciel. I mega mnie cieszą wyniki naszych klientów, cieszę się rezultatami, jakie przynoszą im ich kampanie, tak jakby to była moja kasa, chociaż nie jest.

Jesteś spełnionym, szczęśliwym przedsiębiorcą. Do czego jest Ci potrzebny Programu Rozwoju Coraz Lepszej Firmy?

Nie wszystko idzie mi super. Są w mojej firmie takie elementy, które mnie wkurzają, albo takie, które trzeba poukładać.

Poza tym zaimponowało mi to, co się u Was wydarzyło w pandemii. Wiele firm leżało i kwiczało, a wy podwoiliście sprzedaż, zatrudniliście ludzi. Pomyślałem wtedy: „Oni wiedzą coś, czego ja nie wiem. Tam pod spodem są pewnie jakieś rzeczy, o których nie mam zielonego pojęcia. Żeby się dowiedzieć, jak to wygląda za kurtyną, muszę zostać klientem”. I tak się stało.

Kiedy dostałem dostęp do wszystkich miniszkoleń, to od razu obejrzałem je od deski do deski. Pamiętam, że kiedy rozmawiałem z kimś od Was, byłem w trakcie rekrutacji. Pierwsze, co wtedy powiedziałem, to: „Słuchaj, ja już robię przelew, ale jak macie coś na temat rekrutacji, to powiedzcie mi gdzie, bo ja tego potrzebuję na już”. I od razu dostałem odpowiedź: „Bartek tu i tu masz webinar taki i taki, plus jeszcze miniszkolenie, plus ten temat dokładnie omawia Paweł Królak podczas Niewidzialnej Przewagi”. Pomyślałem: „Jaki czad”. I w ogóle od razu przerobiłem to, co było dostępne w panelu klienta. To nam bardzo pomogło zrobić rekrutację.

Ale chciałem więcej, szybciej. Wtedy przekonałem się, że na zewnątrz pokazujecie tylko miniszkolenia i Program Rozwoju, ale jego uczestnicy mogą też korzystać z zaawansowanych szkoleń, o których na stronie nie informujecie. Mówię: „Dobra, ten lejek mi się podoba, podoba mi się, jak to jest poukładane”. Okazało się też, że sporo naszych klientów jest też u Was.

A jak Niewidzialna Przewaga?

Myślałem, że tę jesienną rekrutację zrobiliśmy dobrze, ale to, czego się dowiedziałem podczas Niewidzialnej Przewagi, to są kapitalne rzeczy.

Czy Twoi ludzie widzą efekty tego, że się uczysz, również zarządzania pracownikami?

Tak, tak, tak. Widzą oczywiście. Zmieniłem się na przykład w kwestii kontrolowania wszystkiego. Kiedyś wszystko musiało przejść przez moje ręce, co powodowało, że byłem wąskim gardłem. W dodatku dziwiłem się: „Kurczę, pięć osób zatrudniam, a ciągle pracuję. Co jest grane?” Okazało się, że wciąż po moich ludziach sprawdzałem, czytałem, przeglądałem. W końcu powiedziałem: „Dobra, ufam wam, wiem, że to będzie zrobione dobrze”. I nagle… mam czas. Odpuściłem i wszystko gra. To nie było łatwe. Musiałem przepracować pewne sprawy.

W wakacje wyjechałem na 12 dni. Naprawdę. I byłem wyłączony totalnie, a firma działała, funkcjonowała. Paweł w jednym ze szkoleń zwracał uwagę, że jak cię nie ma w firmie, to powinieneś wyznaczyć kogoś, kto cię zastąpi. Ja przekazałem dowodzenie w ręce Oli. Swoją drogą tej Oli, którą zatrudniliśmy właśnie dzięki waszym miniszkoleniom. Spisaliśmy przed wyjazdem, jakie rzeczy się muszą wydarzyć, a jakie będą mile widziane, jeśli się wydarzą itd. Ola wiedziała też, że może podejmować decyzje, a nie tylko pilnować wszystkiego.

Wypocząłem jak nigdy wcześniej. Naprawdę.

To były Twoje pierwsze spokojne wakacje?

Nie, to znaczy wakacji pilnuję bardzo, co roku wyjeżdżam z rodziną. Tylko wcześniej jak mnie nie było, to w firmie wciskaliśmy pauzę. Nic się nie działo, żadnych publikacji, nic. A teraz firma normalnie funkcjonowała, gdy ja odpoczywałem.

Po powrocie zrobiłem zebranie i pytam: „Sugerujecie, że znowu mam jechać, bo wszystko tak dobrze idzie, gdy się nie wtrącam?”. W rozmowach z moimi ludźmi też pomogły mi Program Rozwoju i wszystkie dodatkowe webinary na ten temat. Pamiętam, że były takie nagrania, które Paweł robił na początku pandemii, takie trochę antykryzysowe, jak tam sobie poradzić z niektórymi rzeczami, z teamem jak rozmawiać itd. Akurat te wskazówki później musiały do mnie w odpowiednim momencie dotrzeć i stwierdziłem: „No faktycznie, to ma sens”.

Wprowadziliśmy rozmowy jeden na jeden. To też kapitalny zwyczaj. Wasz webinar na ten temat był dla mnie megaodkrywczy, te wskazówki, żeby pytać ludzi, czy to, co robią, jest fajne, czy chcieliby spróbować czegoś nowego, a jak tak, to czego itd. Okazuje się, że to daje niesamowite rezultaty, że czują się słuchani i w zamian bardzo dużo wnoszą od siebie.

Ty też jesteś otwarty – nie tylko w firmie, ale i poza nią. Poruszające są Twoje wpisy na Facebooku pt. „Porządki pod kopułą przedsiębiorcy”.

Chciałem pokazać, że to nie jest tak, że mi wszystko idzie jak po sznurku, że Popiel zawsze uśmiechnięty. Też mam niezłe rozterki, jazdy swoje. Chcę, żeby ludzie widzieli obie strony medalu, żeby zdawali sobie sprawę, że zawsze jest cena do zapłacenia. Pomyślałem: napiszę, zobaczę, jak ludzie na to zareagują. No i okazało się, że dużo osób ma podobnie, ale boi się o tym mówić.

Przeszedłem wasz Osobisty Kompas Rozwoju i to też na mnie wpłynęło. Byłem z Agatą, która się ze mną spotykała, całkowicie szczery, bo uważałem, że jak już płacę tyle kasy, to grajmy w otwarte karty, tak absolutnie, wiesz, totalnie. Zrobiłem badanie Harrison Assessments, zobaczyłem swoje mocne strony i nad nimi pracowaliśmy.

Ale też zdałem sobie sprawę, co u mnie leży. Na przykład dyplomację mam bardzo niską, to znaczy bez ogródek i zmiękczania walę kawę na ławę. Czasami jest to nie do zniesienia dla innych. Teraz wiem, że istnieje metoda FUKO i staram się w ten sposób przekazywać informację zwrotną. Dzięki temu, że mam świadomość swoich ograniczeń, mogę nad nimi panować, kontrolować swoje działania, nie reagować odruchowo.

Nawet jeśli byłeś bardzo bezpośredni, to pracownicy i tak bardzo Cię doceniali, prawda? Pisali o tym w specjalnych ankietach, których używamy podczas Kompasu.

Wiesz, na co rozczuliłem się na maksa? Był tam taki punkt: „Za co cenię Bartka, za co chcę mu podziękować”. No megafajne. Wtedy też do mnie dotarło, że za rzadko sobie mówimy takie rzeczy, że trzeba bardziej doceniać siebie nawzajem, przyłapywać się na czymś dobrym. A my zamiast tego przyjmujemy dobre rzeczy za oczywiste, a wyłapujemy te gorsze.

Poza tym zawsze myślałem, że muszę się jeszcze sporo nauczyć, by być dobrym szefem, liderem, a okazało się, że ludzie uważają, że wychodzi mi to super, sugerowali, żeby raczej niczego nie zmieniać, że czują się traktowani z godnością, tak po ludzku rozumiani, nie obawiają się sprzeciwiać, mieć swojego zdania. I fajnie usłyszeć, że ktoś pracował w pięciu pracach i taka wyjątkowa atmosfera jest dla niego szokiem.

Ale u Was też tak jest, nie?

Tak, zwłaszcza na początku ludzie nie mogą uwierzyć, jak się pracuje w Coraz Lepszej Firmie. Mamy wyjątkową kulturę organizacyjną i do niej kandydaci do pracy też muszą być dopasowani.
A jakie są Wasze najważniejsze zasady?

Mamy coś takiego jak Kodeks Honorowy i trzeba sobie go przeczytać. Są w nim nasze wartości i takie zachowania, które uznajemy na przykład za nieodpowiedzialne, oraz takie, które cenimy. Podkreślamy w nim, jak ważne jest dostarczanie dobrej roboty. Że to istotne, żebyśmy nie obniżali sobie standardów. I tego przestrzegamy, bo to zostało wypracowane, mamy taką reputację. Bardzo mi się podoba, że zespół sam tego pilnuje.

Kolejna rzecz, która jest dla nas istotna, i albo się ktoś do tego przyzwyczai, albo ciężko nam będzie iść razem, to są procesy, procedury, checklisty itd. Mam bzika na tym punkcie.

Bardzo ważne jest też to, że nie chodzi nam tylko o zarabianie pieniędzy – my naprawdę pomagamy naszym klientom. Dzięki nam mają większy wpływ na świat, a przez nich i my. Jesteśmy trochę benchmarkiem, bo nasi klienci obserwują nas i pewne rzeczy przenoszą do siebie, do swoich firm. Gdy wdrażamy coś u siebie, to powstaje ripple effect, jak fale, gdy do wody wrzucasz kamień. Dlatego tym bardziej dbamy, żeby naprawdę wysoko stawiać sobie poprzeczkę.

Wiele mamy ze sobą wspólnego: CLF i Popiel Consulting.

Tak. Dlatego blisko mi do Was. Bo czuję, że u Was też człowiek jest po prostu ważny. Nie traktujemy klienta jak worka z pieniędzmi, tylko chcemy pomóc. A jak on będzie miał efekty, będzie zadowolony, to kasa będzie skutkiem ubocznym dobrze zrobionej roboty.

Bartek, jesteśmy w tym samym wieku, a jednak wydajesz się… dojrzalszy. Napisałeś na swojej stronie, że już dawno temu: „Wziąłeś całkowitą odpowiedzialność za swoje życie i zamiast je przeżywać, zacząłeś je tworzyć”. Wiele osób wciąż nie może tak o sobie powiedzieć. Co sprawiło, że Ty możesz?

Może właśnie czytanie tych wszystkich książek zaowocowało, bo jednak w literaturze na temat rozwoju osobistego wiele jest o proaktywności. Jak coś mi nie pasuje, to po prostu próbuję to zmienić, nie liczę na to, że to świat się zmieni.

Bardzo mi pomogła książka Ekstremalne przywództwo. Sporo tam jest o braniu odpowiedzialności. Utwierdziła mnie w tym, że to jest ok. Chociaż czasem biorę na siebie za dużo, wymagam od siebie za wiele, a to powoduje, że jestem z siebie wiecznie niezadowolony. To jest niezdrowe, no ale tak mam.

Dlatego już od młodości tak dużo pracowałeś?

Nazwijmy rzeczy po imieniu – to już niestety zakrawa na pracoholizm. Cieszę się, że mam żonę i córeczkę, bo ściągają mnie na ziemię. Gdyby nie one, siedziałbym w pracy, dopóki bym nie padał na biurku, bo zawsze jest coś do zrobienia.

Nie jestem z tego dumny.

A z czego jesteś dumny? Gdybyś mógł cofnąć czas, to czego byś nie zmienił?

Chciałbym, żeby wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło, bo gdyby nie potoczyło się tak samo, to dzisiaj nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem.

Tak miało być. Tak jest i tak będzie. Więc nie chciałbym nic zmieniać. To wszystko było po coś. Wiele musiałem się nauczyć, wyciągnąć lekcje. Niektóre po kilka razy, bo widocznie za pierwszym razem nie dotarło…

Rozmawiała: Martyna Kosienkowska

POBIERZ BEZPŁATNY (0 zł) PORADNIK

„Przebudzenie Przedsiębiorcy”

7 ważnych lekcji dla każdego właściciela (małej) firmy



  • Jak zmienić ciągłe "gaszenie pożarów" w firmie w stabilny wzrost,
  • 3 proste (i skuteczne) narzędzia, które sprawią, że Twoi pracownicy zawsze będą wiedzieli co i jak mają zrobić,
  • 5 kluczowych elementów strategii biznesowej, bez których nie osiągniesz wysokich zysków.

pp_new

Pobierając materiały, wyrażam zgodę na otrzymywanie newslettera i informacji handlowych od Coraz Lepszej Firmy.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Martyna Kosienkowska

Redaktor bloga Coraz Lepszej Firmy. Wcześniej redaktor prowadzący w wydawnictwach biznesowo-marketingowym i medycznym. Prowadziła kilka blogów internetowych, m.in. o e-handlu i zdrowiu. Współpracowała z wydawnictwami uniwersyteckimi, dbając o wysoki poziom językowy książek.