Wywiady

Za 5 lat będziemy na giełdzie w Londynie. Tylko śmierć może mi w tym przeszkodzić – mówi prezes Storm Gray Unit Sp. z o.o. Dariusz Tylka

Hubert Lewkowicz
Dariusz Tylka

Jako żołnierz służył w Bośni i Iraku. Ochraniał potem saudyjską rodzinę królewską, został osobistym bodyguardem wnuka króla Arabii Saudyjskiej. A jako biznesmen wymyślił własny, nowatorski system ochrony video audio (SOVA). Dla zasad, którym hołduje, gotów jest poświęcić życie. I choć ten twardy, nauczony ciężkiej pracy góral tyle razy chronił innych, w pewnym momencie sam zastanawiał się, jak uchronić swoją spółkę. – CLF mi uratował życie i firmę. To będę mówił zawsze – podkreśla Dariusz Tylka, prezes i dyrektor zarządzający Storm Gray Unit Sp. z o.o.

W tym roku po raz pierwszy udało się Panu wyjechać na urlop offline. Wybrał Pan wyczerpujący obóz krav magi.

Ktoś mądry z CLF-u powiedział mi, że przy permanentnych wyzwaniach muszę znaleźć wentyl. Jest nim właśnie krav maga. Dostałem na tym obozie potężny wycisk. Były walki w nocy, w pustostanach, gdzie było szkło, beton, zapalone ogniska, żeby szczypało w oczy. Dostawało się rękawice i realna walka była na autentycznym poziomie. Praca z bronią, z gazem pieprzowym, z paralizatorem. Bieganie, trening w zimnym Bałtyku. Pompki, brzuszki, pobudki w nocy.

O, to faktycznie ostro.

Petarda! Ten wentyl został ustalony na „Focusie” CLF-u w Lublinie. Krav maga przez tydzień, później 2 tygodnie urlopu z rodziną. Po powrocie w ciągu 5 dni przepracowałem 86 godzin, żeby wejść w temat i zobaczyć się z klientami. Byłem tak pochłonięty, że nie odezwałem się nawet do żony, za co dostałem burę.

Chyba nie umiem znaleźć jeszcze balansu. Jestem „misjonarzem”. Mam 244 tygodnie do punktu, w którym chcę być 28 kwietnia 2027 roku. Ten czas jest podzielony na dni. Wszyscy w firmie to wiedzą, od liderów dostałem nawet na urodziny plakat. Ja jako Bogusław Linda i podpis: „SGU – w imię zasad. 1825 dni do celu”.

Jaki to cel?

Giełda w Londynie, otwarcie się na Europę i Bliski Wschód i wartość firmy na poziomie miliarda złotych. Wszystkie programy szkoleniowe prowadzą w tym kierunku. Moi liderzy mają zagwarantowane na piśmie, że w 2027 roku stan ich konta będzie pozwalał na to, żeby żyć z oprocentowania.

Jest Pan tego pewny?

Oddam za to życie.

Wychowywał się Pan w górach. To nauczyło Pana twardości i zasad?

Urodziłem się w Zakopanem i tam mieszkałem przez kilka pierwszych lat życia. Potem przeprowadziliśmy się do Łętowni koło Rabki-Zdroju, Makowa Podhalańskiego, Jordanowa. Stamtąd pochodzi moja mama.

Wywodzę się z domu, w którym po góralsku mówiło się, że dzieci się robi po to, żeby robiły. Po czasie dziękuję ojcu za ten mentalny wycisk. Pierwsza moja praca była na wakacjach przed zerówką. Miałem 6 lat, kiedy tata wypędził setkę owiec w góry, dał mi scyzoryk, zapałki, cebulę, słoninę i chleb. Przyszedł wieczorem.

Dał Pan sobie radę?

A co miałem zrobić? Nienawidziłem owiec. Kumple po szkole szli się bawić, a ja musiałem siedzieć do wieczora z owcami. To nie te czasy co teraz. Myśmy naprawdę fizycznie ciężko pracowali.Ojciec mnie zahartował. Ustawił mnie, że zawsze jest pod górę i że to jest norma. I że słowo jest świętsze od pieniędzy.

Lubi Pan góry czy je Pan też znienawidził, jak owce?

Lubię góry, ale bez ludzi. Stanie w kolejce na Rysy byłoby dla mnie męczące, wolę pobiegać. Czasami zakładam słuchawki, ale mam wyłączony dźwięk. Interesuje mnie maksymalne zmęczenie. Jestem z Zakopanego, a nigdy nie byłem nad Morskim Okiem.

Naprawdę?

Tak. Jedyne, na co się skusiłem, to Giewont.

A skąd zamiłowanie do sztuk walki, które potem tak się Panu przydały?

Jako chłopiec trenowałem karate, mam do dzisiaj brązowy pas. Kończyłem trening w Jordanowie o godzinie 22 i wracałem z kolegą na piechotę 10 kilometrów do domu. Czasem było −28 stopni. Owijałem wtedy czapkę pasem, bo miałem szron na oczach. Po maturze nie dostałem się do szkoły policyjnej w Szczytnie. W Komendzie Wojewódzkiej w Krakowie byłem 4. z 250 pod kreską. Testy przeszedłem, ale zawaliłem historię. Do dziś pamiętam pytanie: Kto był księciem na Rusi w 1109 roku? Poszedłem na rok do pracy w Nowym Targu.

Jaka to była praca?

To była bardzo ciężka praca, przy wyprawianiu skór. Mróz, pranie w lodowatej wodzie, chemia. Na 10 przyjętych osób zostałem sam, reszta zrezygnowała.

Nie dostał się Pan do policji, ale trafił Pan do wojska. I to do 6 Brygady Desantowo-Szturmowej w Krakowie.

Tata był w desancie w latach 1974–1976 i opowiadał mi o tym wszystkim. Do policji się nie dostałem, wojsko było więc dla mnie rozwiązaniem. W pierwszym roku służby zasadniczej zapisałem się na ochotnika na wyjazd do Bośni i Hercegowiny. Byłem w plutonie rozpoznawczym u podporucznika Piotra Bieńka, syna generała, który był pierwszym polskim dowódcą SFOR.

To ten dowódca, który przeprowadził Was przez pole minowe.

Tak. Powiedział: „Za mną, po śladach, teren niesprawdzony”. Byłem zachwycony jego postawą. To była moja pierwsza styczność z kimś, kto faktycznie prowadzi, na długo przed tym, zanim powstał CLF i zanim Paweł Królak zaczął mówić o przewodzeniu. Ten oficer pokazał mi, co to są zasady. Jestem followersem zasad. Bóg, honor, Ojczyzna i bordowy beret zawsze były dla mnie kręgosłupem.

To zdarzenie, kiedy dowódca przeprowadził was przez miny, to ważny moment.

Taki moment zdarzał mi się co jakiś czas. Tak było z pierwszym skokiem spadochronowym, tak było w Karbali. Zostaje się postawionym w sytuacji bez wyjścia i trzeba ją zaakceptować. Ludzie toną w samochodach, bo nie akceptują sytuacji, że są w wodzie. Pierwsze 30 sekund ich zabija. Jest szok, wyparcie i zaprzeczenie, a cenne sekundy uciekają. Sama akceptacja faktów przenosi je do przeszłości, więc jest czas na decyzję.

Pan podkreśla, że brak decyzji jest gorszy od złej decyzji.

Oczywiście. Paraliż decyzyjny jest najgorszą formą zarządzania. To moje przekonanie wywodzi się jeszcze z Bośni czy Iraku.

Ale zła decyzja może pociągnąć za sobą szereg negatywnych konsekwencji.

Następną rzeczą jest korekta złej decyzji. Ja się mylę 9 na 10 razy, ale zawsze wtedy podnoszę rękę i mówię: „Zawaliłem”. Nie idę ślepo w to, że jestem prezesem i dyrektorem operacyjnym.

Mam swoją wizję tego, jak firma ma wyglądać, i liderzy to rozumieją. Idziemy pod prąd, wszystko, co robimy, jest autentycznie nowe. Jesteśmy 3 razy drożsi od znanej agencji ochrony, ale klienci to rozumieją.

A jak to było z tym pierwszym skokiem ze spadochronem?

Stwierdziłem, że mnie nie zależy na tym, czy ten spadochron się otworzy, czy nie, ale skoczę. Absolutnie większym wstydem dla mnie byłoby, gdybym został w samolocie i był „miękką bułą” w domu. To była moja motywacja.

Do desantu poszedłem trochę w ślady taty, trochę na przekór. Przeniesienie z desantu do innego rodzaju wojska byłaby to dla mnie śmiertelna zniewaga. Do Bośni też pojechałem trochę na przekór. Tata nie był na misji, a ja poszedłem krok dalej.

Z prawdziwą wojną zetknął się Pan w Iraku.

Kiedy się dowiedziałem, że Polacy jadą do Iraku, poszedłem do sztabu i zgłosiłem się na ochotnika. Przeniesiono mnie z desantu w Krakowie do Szczecina, do batalionu dowodzenia, który pojechał do Karbali. W lipcu 2003 roku byłem już w Iraku. Tam nas mocno rozjechali 27 grudnia 2003 roku. Zresztą, już 23 grudnia, tuż przed Wigilią, przeżyliśmy tragiczne zdarzenie. Podczas czyszczenia broni kolega zastrzelił innego kolegę. Zabiła go rutyna. Złożył beryla, podpiął magazynek i odłożył na stół. Totalnie zaćmiony wziął potem broń, z uśmiechem pociągnął suwadło i strzelił. W ogóle nie załapał, że ma podpięty magazynek.

Pan był tego świadkiem?

Nie mogliśmy się zdecydować, kto będzie zbierał kawałki głowy kolegi, który zginął.

W Iraku dowodził Pan też miejscowymi.

Byłem dowódcą plutonu Iraqi Civil Defence Corpse. To też jest historia liderowania w ekstremalnych warunkach. Byłem jedynym z desantu w batalionie dowodzenia. Po rozwiązaniu wojska Husajna powołano ICDC. Miałem ich szkolić. Powiedziałem, że potrzebuję tłumacza. Nie było. Poprosiłem, by ktoś chociaż tłumaczył z angielskiego na arabski. Usłyszałem: „Dowodzisz, odpowiadasz”. Dostałem 35 ludzi. To byli 18-letni chłopcy albo zawodowi mordercy i policjanci z gwardii Husajna. Po amnestii każdy mógł przyjść. Dostali kałasznikowy, amunicję, tablice, pisaki i mnie jako szkoleniowca.

Jak się Pan z nimi porozumiewał, skoro nie było tłumacza?

Nauczyłem się podstawowych zwrotów i komend po arabsku. Zrodziła się między nami kapitalna więź. Chodziłem z nimi na patrole, 2 razy dostaliśmy się pod ostrzał. To wszystko nauczyło mnie nie odpuszczać i to jest moja przewaga.

Większość osób, z którymi mam do czynienia, przy pierwszym zakręcie mówi: „Nie da się, za drogo, za ciężko”. U mnie w testach Gallupa, Harrisona ryzyko wyszło jako największa siła. Za to empatia była bardzo daleko. Agata Kluczyńska, która prowadziła szkolenie „Osobisty kompas rozwoju” w CLF-ie, pokazała mi, że nie ma sensu tych słabszych cech rozwijać, że można je kupić. Mam absolutne szczęście, że moja żona Maja ma empatię w pierwszej piątce i jest nieocenionym liderem w firmie.

Po zakończonej służbie został Pan najemnikiem w Iraku.

Wiedziałem, że wojsko się sypie. Dla kolegów, którzy wracali, już nie było za bardzo miejsca, bo zaczęło się krytykowanie tego, jak nasza armia wygląda. Irak pokazał, że trzeba się zmieniać. Było nam to potrzebne, bo myśmy byli armią, która 60 lat nie miała wojny. Amerykanie biją się non stop, tam weterani szkolą młodych.

Podjąłem decyzję, napisałem CV po angielsku i pojechałem do Babilonu; tam stacjonowała dywizja amerykańska. Podszedłem do pierwszego człowieka, który pokazał mi, w którą stronę iść. Na 12 000 ludzi trafiłem na właściciela firmy, który wziął ode mnie CV. Nigdy więcej go nie widziałem, ale w czerwcu zadzwonił do mnie, że w Kurdystanie jest do ochrony indyjski biznesmen. Wysłano mi maila z kontraktem, odpisałem: „I accept”. Dostałem ubezpieczenie na 1 000 000 dolarów i bilety do Istambułu, a stamtąd do Diyarbakiru. 23 lipca 2004 roku miałem się zameldować w hotelu Four Seasons, a o 3 w nocy miało przyjechać po mnie białe mondeo. Przez pół roku pracowałem, zarządzając 12-osobową grupą ochroniarzy.

Dariusz Tylka w Iraku
Wrócił Pan do Polski i co dalej?

Nająłem się na ochroniarza w banku, ale przeszkadzało mi moje ego, że ja z desantu, po Iraku, robię za ciecia. Znalazłem w gazecie ogłoszenie, że w Londynie szukają ludzi do pracy w ochronie. Zadzwoniłem i rzuciłem pracę w banku. Najpierw siedzieliśmy w hotelu i czekaliśmy. Dopiero potem dostałem telefon: jest praca w Kanadzie przy ochronie wnuka króla Arabii Saudyjskiej.

I tak stał się Pan ochroniarzem rodziny królewskiej.

Na początku okazało się, że pewien człowiek nie dopilnował dokumentów i Kanadyjczycy odmówili nam wjazdu. Ale po kilku dniach dostałem telefon, żebym jechał do Rzymu. Stamtąd pojechaliśmy do Cannes. I tak od 2005 roku do dziś pracuję przy ochronie rodziny królewskiej Arabii Saudyjskiej.

To chyba praca pełna przygód.

W czwartym miesiącu mojej pracy z Saudyjczykami miałem znów sytuację, w której musiałem podjąć decyzję. Byłem zachwycony zarobkami, a dodatkowo gwiazdami. Spotkałem Stevena Seagala, Salmę Hayek, Mela Gibsona.

Któregoś dnia stałem pod drzwiami księżniczki. Wtedy pierwszy raz się do mnie odezwała. Powiedziała, że idzie spać i absolutnie nikt nie może wchodzić. Po 20 minutach przyszedł attaché z ambasady, szef mojego szefa. Pomyślałem, że nie mam wyjścia z tej sytuacji. Wiedziałem, że i tak zostanę zwolniony, bo jeżeli go wpuszczę, to ona mnie zwolni, a jeżeli go nie wpuszczę, to on powie to mojemu szefowi. W ułamku sekundy zaakceptowałem fakt, że ten mój etap się skończył, ale zdecydowałem, że nie wpuszczę tego attaché. Doszło do rękoczynów, darł się strasznie, krzyczał, że mnie zniszczy. Po 40 minutach księżniczka otworzyła drzwi. Zostałem jej osobistym ochroniarzem, bo to był mój egzamin. Byłem przy niej nawet na sali operacyjnej.

Dariusz Tylka, ochroniarz saudyjskiej księżniczki
A jak się zaczęła przygoda z własną firmą na Śląsku?

W 2010 i 2011 roku pracowałem też w Polsce, na Śląsku, jako kierownik ochrony. Dostałem ludzi, którzy byli zaniedbani. Doszło do tego, że miałem wypłatę 3 000 złotych, a ze swoich pieniędzy założyłem 15 000 dla firmy, bo ekipie trzeba zapłacić natychmiast. O tym, by iść swoją drogą, przesądziła sytuacja, w której skończyła się karma dla psów ochronnych. W czwartek obiecano mi, że pieniądze będą w poniedziałek. Miałem o tym pogadać z tymi psami?

Założyłem spółkę i umowy, które wygasały, przeszły na mnie. Tak powstało International Close Protection Service, które w 2015 przemianowałem na Storm Gray Unit. Podstawową zasadą było od początku to, że nie chcę korzystać z dofinansowań z PFRON, że nie będę zakładem pracy chronionej. Wiele decyzji związanych było z zasadami, choć były nieuzasadnione ekonomicznie. Ja nigdy nie dbałem o pieniądze. Teraz to się zmieniło dzięki CLF-owi.

Jak Pan wpadł na pomysł, by wprowadzić system SOVA, czyli coś zupełnie nowego w branży bezpieczeństwa pracy i biznesu?

W 2016 roku weszły nowe stawki minimalne. Nie mieliśmy pieniędzy z PFRON-u, więc musiałem podnosić stawki o 200 procent. Potraciłem klientów. Sprzedaliśmy mieszkanie, a pieniądze włożyliśmy do firmy. Byłem z Saudyjczykami w Baden-Baden, kiedy zadzwoniłem do Mai i powiedziałem, że musimy coś wymyślić. I wymyśliłem System Ochrony Video Audio SOVA. Można powiedzieć, że to „zmiana PFRON-a na drona”. Kamery, głośniki, prewencja zamiast interwencji. Człowiek zarabia lepiej niż przeciętnie, ale ogląda 30 obiektów zamiast jednego.

Na czym polega różnica pomiędzy Pana rozwiązaniem a tradycyjną ochroną?

Korzystający z ochrony fizycznej klient ma stróża, który w nocy śpi, w dzień nie wychodzi. U mnie klient dostaje kamery termowizyjne i sztuczną inteligencję z prawdziwego zdarzenia. Policzymy, ile razy na budowie ktoś zdjął kask, ile przyjechało ciężarówek, ile było palet. Non stop transmitujemy do centrum operacyjnego film, który ogląda VIKI i siedmiu operatorów. Jeśli jest potencjalne zagrożenie bezpieczeństwa, to my wydajemy komunikat albo informację otrzymuje kierownik budowy.

Wprowadzamy teraz aplikację, która wyśle alert o potencjalnym zagrożeniu życia. W przyszłym roku wchodzi elektroniczny dziennik budowy. Znana duża firma daje klientowi 15 dni nagrań wstecz. A my dajemy 1825 dni, czyli 5 lat. Nagramy całą inwestycję, minuta po minucie. Pełna informacja, a przy okazji ochrona.

Kim jest VIKI, która to wszystko obserwuje i analizuje?

Video Interactive Kinetic Intelligence. To bardzo mądry komputer, na początek z kilkudziesięcioma kartami graficznymi po 20 parę tysięcy złotych za sztukę. Wykonuje bardzo dużo obliczeń, detekcje samochodów, detekcje ludzi. VIKI 2000 razy na sekundę analizuje, czy grupa pikseli przypomina człowieka. Daje to prawdopodobieństwo prawidłowej diagnozy na poziomie 95 procent. To nasza przewaga. Jak to mówi Paweł Królak, wszystkie firmy pływają w czerwonym oceanie, a nasz jest niebieski.

Opisywał Pan sytuację, w której udało się ustalić przyczynę wypadku pracownika, którego podnoszono w łyżce koparki.

Tak, podnoszono go na dach. Pracownicy zeznawali, że wszystko było zgodnie z prawem. Kiedy okazało się, że są nagrania, wyszło przy okazji na jaw, że 3. pracownik wszedł do kabiny i coś ruszył łokciem, w wyniku czego człowiek wypadł z tej łyżki.

Kiedy indziej zarejestrowaliśmy sytuację, w której pracownik spadł z rusztowania i zginął, a w innym przypadku jeden operator walca przejechał drugiego. Minuta filmu załatwia lata postępowania. Dopracowaliśmy program tak, by można było logicznie zrozumieć 8 godzin pracy w 100 sekund.

W 2019 roku pojawił się w Pana życiu i w Pana spółce CLF.

W związku z trudnymi decyzjami wcale nie było kolorowo. Prowadzenie firmy na poziomie 0, kredyty, pożyczki. Nie spinało się to. Zaczął się alkohol w weekend, potem w środku tygodnia, a na końcu codziennie. Zjadał mnie stres.

Jeden z moich planów zakładał ubezpieczenie na 2 000 000 i filar na autostradzie.

24 marca 2018 roku byłem w górach w Łętowni. Historia ma znaczenie, pobiegłem trasą z mojego dzieciństwa. No, raczej poszedłem, bieganie było 20 lat temu i 20 kilogramów temu. Na Groniu, około 6 rano, przy −18 stopniach, wszedłem centralnie na wilka. Praktycznie staliśmy twarzą w twarz jakieś 20–30 metrów od siebie. Pomyślałem, że szkoda syna Daniela, bo ma dopiero 5 lat, sięgnąłem po nóż i czekałem. Wilk zostawił mnie, po jakichś 10–12 sekundach skręcił w lewo i poszedł w las.

To było głębokie przeżycie i chyba naprawdę zapoczątkowało zmianę. Taki jakby znak. Później podjąłem decyzję, że 28 kwietnia 2018, w moje urodziny, rzucam alkohol absolutnie raz na zawsze. Znowu myśl: „Dowodzisz, odpowiadasz”. Nie uniosłem całowania synka na dobranoc, mając 0,4 promila. Skończyłem z alkoholem do śmierci.

Następnie znalazł mnie CLF, który faktycznie uratował mi uratował życie, pokazując drogę.

CLF Pana znalazł?

Choć nie jestem jakimś fanem social mediów, zarejestrowałem się na Facebooku, bo mój syn chodził do przedszkola i rodzice kontaktowali się w ten sposób. Pewnego wieczoru pojawił mi się post Coraz Lepszej Firmy. Paweł Królak napisał to jakby specjalnie dla mnie. Przeczytałem, kliknąłem i Kamila Młodzianko wysłała mi lekcję zero.

Od razu był Pan przekonany?

A skąd! Byłem do tego stopnia sceptyczny, że kiedy Kamila sprzedawała mi Program Rozwoju, chciałem dostać pisemną gwarancję od Pawła Królaka. Chciałem, by mnie zapewnił, że to coś zmieni, a jeśli nie zmieni, to żeby mi oddał pieniądze. Nie wierzę w cuda na kiju.

Krok po kroku zmieniałem podejście. Program Rozwoju, szkolenia „Niewidzialna przewaga”, „Uwolnij firmę”, „Machina produkująca klientów”, „Zwycięski marketing”. Potem pojawił się „Osobisty Kompas Rozwoju”, który następnie poleciłem żonie. To pomogło Mai zrezygnować ze swojej firmy i przejść do nas. Została dyrektorem logistyki i jest absolutną petardą, bo ma empatię. Maja prosi i ludzie robią.

Potem pojawił się „Focus”, który uratował mi firmę.

Jak to się stało?

Podniosłem ceny o 50 procent. Z 20 kilku klientów 2 zrezygnowało. Po „Focusie” byłem przekonany, że mówienie o cenie to nie ściema i że za dobrze wykonaną pracę nie ma powodu obniżać ceny.

Które ze szkoleń CLF-u dało Panu najwięcej?

Całość! Stan umysłu, który mają. To, jak Paweł Królak to wymyślił i w którą stronę idzie. CLF jest tym „kwadratowym pomidorem”, o którym mówi Paweł. Ważne sprawy to polityka ceny, rozmawianie o cenie, negocjacje.

Najwięcej zmian wniosło ostatnie szkolenie, „Najważniejszy Krok”, ale ono by nie miało takiego znaczenia, gdybym nie zrobił tych kroków wcześniejszych. Muszę się przyznać, że wcześniej wprowadziłem zmiany, ale Piotr Skopowski mnie docisnął tak, że zmiany wprowadziłem z tygodnia na tydzień. Piotrek pomógł mi sformułować kodeks SGU, który jest na naszej stronie. Ale gdyby nie to, że u Pawła jest to wszystko ułożone krok po kroku, to bym nie wprowadził tych wszystkich rzeczy.

Efekty tych wszystkich szkoleń przyszły szybko?

Nie od razu wprowadzałem zmiany, bo lubię najpierw chłonąć nowe. Ale Paweł w newsletterze pisał: „Skończ się uczyć. Wstań i działaj”. Jeżeli mogę coś doradzić, to żeby od razu wprowadzać w życie lekcje. Program Rozwoju rozwiąże 80 procent problemów. Ja zacząłem zmieniać pewne rzeczy u siebie, ale w firmie jest 50 osób. Minął dobry rok, zanim wstałem i zrobiłem pierwszą checklistę. To był stracony rok. Jeżeli ktoś się zdecyduje, to niech robi od razu. Nie ma sensu tracić czasu.

Jakie najważniejsze zmiany zaszły w Storm Gray Unit dzięki współpracy z CLF-em?

Jeśli chodzi o firmę, spotkania 1 na 1 to król zmian. Nie wprowadziłbym tej zmiany, gdyby nie „Najważniejszy krok”. Nie jestem w stanie nawet ocenić, ile kluczowych informacji dzięki temu otrzymuję. Oprócz tego rozwój, checklista. A jeśli chodzi o klienta, to swoboda mówienia o cenach.

Po to się także to wszystko robi, by zarabiać więcej pieniędzy. Jak to było u Pana?

Kiedy wchodziłem w CLF moje obroty były na poziomie 1,5 miliona złotych. Rok 2022 zamkniemy prawdopodobnie na poziomie 20–22 milionów.

Progres do pozazdroszczenia.

Miałem pomysł na biznes i wiedziałem, że to jest moja misja, ale byłem nieprzygotowany do prowadzenia spółki. Wsadziłbym rodzinę na minę, gdyby nie CLF. To będę mówił zawsze. Na forum napisałem, że mogę za darmo pomagać innym klientom CLF-u.

Dlaczego? W imię zasad?

Nigdy nie spłacę tego, jak mnie samego zmienił CLF. Ja jestem góralem i starym żołnierzem. CLF mnie nie wychował, nie nauczył mnie zasad. CLF mi pokazał, jak te zasady wprowadzić do biznesu.

Rozmawiał: Hubert Lewkowicz

POBIERZ BEZPŁATNY (0 zł) PORADNIK

„Przebudzenie Przedsiębiorcy”

7 ważnych lekcji dla każdego właściciela (małej) firmy



  • Jak zmienić ciągłe "gaszenie pożarów" w firmie w stabilny wzrost,
  • 3 proste (i skuteczne) narzędzia, które sprawią, że Twoi pracownicy zawsze będą wiedzieli co i jak mają zrobić,
  • 5 kluczowych elementów strategii biznesowej, bez których nie osiągniesz wysokich zysków.

pp_new

Pobierając materiały, wyrażam zgodę na otrzymywanie newslettera i informacji handlowych od Coraz Lepszej Firmy.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Hubert Lewkowicz

Absolwent Filologii Polskiej i Podyplomowego Studium Dziennikarskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Pracował m.in. w Życiu Podkarpackim i Polska Press Grupie, a obecnie jest redaktorem portalu ekspresjaroslawski.pl. Jego ulubionym gatunkiem dziennikarskim jest wywiad, a rozmowy z ludźmi są jego pasją. Jak podkreśla – każdy człowiek to fascynująca historia do odkrycia. Interesuje się reportażem i dobrą literaturą. Prowadził wiele spotkań autorskich z pisarzami. Prywatnie miłośnik zwierząt, zwłaszcza kotów, a także wędrówek po drogach i bezdrożach Beskidów oraz Pogórza Przemyskiego.