Wywiady

„Na mojej wizytówce nie ma podpisu sprzedawca diamentów, tylko dostawca szczęścia” – wywiad z Marcinem Marcokiem

Karolina Głogowska
Marcin Marcok

Za około 40 lat wykopiemy ostatni diament. Marcin Marcok, ekspert rynku kamieni szlachetnych i właściciel Mart Diamonds, od 25 lat edukuje Polaków, dlaczego warto i jak inwestować w to ponadczasowe aktywo. Jego firma jest największym w kraju dostawcą diamentów. Sekret sukcesu? Twierdzi, że nie sprzedaje, tylko opowiada o kamieniach, które są tak wyjątkowe, jak jego klienci.

O jakości oraz cenie brylantu stanowią jego czystość, masa, barwa oraz szlif. Ten ostatni jako jedyny zależy od człowieka. Nazwał Pan kiedyś ten czynnik emocjonalnym. Dlaczego?

Dobry szlifierz potrafi ożywić blask kamienia, ale żeby to zrobić, musi oddać cząstkę swojej duszy. Emocje, zarówno dobre, jak i złe, są widoczne w jego dziele. Jeśli szlifierz będzie miał zły dzień, to niestety znajdzie to odzwierciedlenie w brylancie. Podobnie dwa kamienie z tym samym rodzajem szlifu mogą wyglądać zupełnie inaczej, nawet różnić się kolorem, w zależności od szlifierza. Wprawne oko osób obcujących z tym materiałem jest w stanie od razu zauważyć subtelne różnice. Śmieję się czasem, że jeśli diament jest dobrze oszlifowany, to można się ogolić jego blaskiem.

Co jeszcze widzi wprawne oko eksperta rynku kamieni szlachetnych?

Czasem bardzo zaskakujące rzeczy (śmiech). Na przykład taką inkluzję, która nazywana jest piórem. To jest mikrospękanie, w które dostał się kurz. Kiedy spojrzy się przez mikroskop, to widać właśnie piórko. Są klienci, którzy nie lubią inkluzji, ale dla mnie one są przepiękne. Czasem oglądam klejnot godzinami, żeby je odnaleźć, a kiedy to się uda, to czuję radość podobną pewnie do tej, jaką ma Lewandowski po strzeleniu gola (śmiech).

A wracając do kolorów – mówi się, że mężczyźni się na nich nie znają…

Marcin Marcok Mart Diamonds
Chyba że handlują kamieniami szlachetnymi?

Tak (śmiech). Zdarza mi się, że klient dostrzega tylko niebieski odcień, kiedy ja widzę zieleń czy szarość, jak na przykład w fancy greenish blue. Dopiero naprowadzony zauważa to, co ja. Niewiele osób zdaje też sobie sprawę z tego, że barwa różowa w diamencie absorbuje światło, dlatego odbicie jest słabsze niż w przypadku bezbarwnych kamieni.

Klienci czasem przynoszą mi klejnot i pytają, skąd wiem, że to fałszywka, jeśli tylko rzuciłem na niego okiem. Różnica w blasku jest widoczna i ten diamentowy jest absolutnie niepowtarzalny. To normalne, że to dostrzegam po wielu latach spędzonych w branży. Tak jak ktoś, kto jest pszczelarzem, spojrzy na rój i od razu potrafi ocenić, że jest słaby. Wiem, bo akurat mój ojciec był pszczelarzem.

Jak to się więc stało, że związał Pan swoje życie z diamentami?

Chciałem zajmować się czymś wyjątkowym i doszedłem do wniosku, że nie ma nic bardziej niezwykłego niż diamenty. Jak wspomniałem, pochodzę z rodziny, która nie miała doświadczenia w tej branży. Wiedzę na temat diamentów zdobywałem dzięki wyjątkowym nauczycielom, którzy stanęli na mojej drodze.

Miałem też dużo szczęścia do diamentów w swym życiu. Trzymałem kiedyś w ręku kamień, który kilka godzin później został sprzedany na aukcji za 50 mln dolarów. Albo ktoś kiedyś pokazał mi bryłkę, która miała 960 karatów i przejrzystość kostki brukowej, czyli żadną. Wówczas nie widziałem w tym potencjału, tymczasem 10 lat później Louis Vuitton kupuje podobny okaz tylko po to, żeby zrobić show. Takie rzeczy bardzo rzadko zdarzają się nawet handlarzom w branży.

To, że Pana firma stała się największym dostawcą diamentów w kraju i ma międzynarodowy zasięg, raczej nie jest tylko dziełem szczęścia i przypadku…

Na pewno pomógł jeszcze mój upór (śmiech). Faktem jest, że firma powstała przy okazji fascynacji kamieniami i dzięki wspaniałym osobom, fachowcom, znanym specjalistom. O niektórych mogę nawet powiedzieć, że są moimi przyjaciółmi. Zawsze podkreślali to, że nie gram, mówię otwarcie, i uważam, że to jest przepis na sukces w tej branży. Jeśli kamień jest kiepski, to trzeba umieć to powiedzieć, i ja to robię.

Przewagę na rynku daje mi również praktyka. Niech o tym świadczy chociażby fakt, że koledzy po fachu z całego świata dzwonią do mnie z prośbą o opinię. A wszystko dzięki temu, że zawsze chciałem obejrzeć każdy kamień, który sprzedaję.

Jedną z najważniejszych osób, dzięki którym udało mi się rozwinąć biznes, jest moja żona, z którą jestem tak długo, jak długo zajmuję się diamentami. Jej wsparcie było bardzo ważne, zwłaszcza w trudnych momentach, których nie brakowało. Bo od około 2012 roku możemy mówić o boomie na diamenty, ale w tym czasie ja działałem na rynku już od kilkunastu lat i starałem się edukować klientów czy urzędników. To nie było łatwe, zresztą nadal nie jest.

Czy edukacja to największe wyzwanie w prowadzeniu tego biznesu?

Tak, często spotykam się z niezrozumieniem specyfiki branży. Urzędnicy nie rozumieją np., że raport z laboratorium jest dokumentem potwierdzającym pochodzenie kamienia. Pytają, skąd klient będzie wiedział, że ma do czynienia z tym konkretnym diamentem. Odpowiadam, że opiera się na raporcie z GIA (Amerykański Instytut Gemmologiczny), który jest nie do podważenia, oraz na moim doświadczeniu. Tak samo jak ten urzędnik wierzy wynikom badań i doświadczeniu lekarza, kiedy idzie po diagnozę.

Poza tym zawód, który wykonuję, wiąże się z obrotem dużymi kwotami. Urzędnikom skarbowym trudno pojąć na przykład, dlaczego mamy niskie marże. Wciąż muszę tłumaczyć, że nie możemy dawać dużych narzutów, bo obsługujemy klienta długofalowo.

W takim razie ja też poproszę o wyjaśnienie tego mechanizmu…

Sprzedawca diamentów często wiąże się z klientem na długie lata, szczególnie gdy współpraca dotyczy inwestowania w te drogocenne klejnoty. Nie tylko rzadkość, piękno i wyjątkowość kamienia świadczy o udanej inwestycji, ale także cena – ta pierwsza, po której kupimy klejnot, ale także druga, po której zostanie on sprzedany, gdy będziemy „wychodzić” z inwestycji.

Niska marża pozwala nam zaoferować klientowi konkretny diament w najlepszej ofercie dostępnej na rynku, dając tym samym doskonały start dla całej inwestycji już na początku. Niska cena pozwala osiągnąć wyższy zysk przy sprzedaży diamentu – a ten w 90% i tak przypada nam, więc i tak uzyskujemy z tego tytułu dochód, bo sprzedajemy klejnot kolejnemu klientowi. Zbyt wysoka cena na początku utrudniłaby jego redystrybucję w przyszłości.

Niska marża to element układanki zwanej handlem diamentami, na którą pozwolić mogą sobie niestety tylko sprzedawcy o dużym wolumenie sprzedaży. Tak to działa w naszym przypadku: nie pojedynczy diament daje dochodowość działalności – pozwala to osiągnąć dopiero liczba sprzedanych kamieni.

Czas, w którym rozkręcał Pan firmę, czyli lata 90., był trudnym momentem na rozmowy o kamieniach szlachetnych, nie tylko z urzędnikami, ale również z klientami?

Ludzie często nie rozumieli, z czym do nich przychodzę. Zdarzyło mi się, że przez godzinę opowiadałem klientowi o diamentach, a kiedy skończyłem, on zapytał, po co mu właściwie te wiertła (śmiech). To był człowiek, który miał zakład produkcyjny i, jak się okazało, był święcie przekonany, że chcę mu zaoferować nową technologię. Musiałem wyjaśniać, że tu chodzi o zakup kamieni jako zabezpieczenie przyszłości.

Z drugiej strony w ogóle mnie to nie dziwiło. My, jako naród, nie mamy doświadczenia w kwestii diamentów. Prawie cała klasa, która obcowała z kamieniami szlachetnymi, w czasie wojny została wycięta w pień lub musiała opuścić kraj. Mamy pewne pojęcie na temat złota, ale diamenty wciąż pozostają abstrakcją.

Jakąś robotę robią media. W magazynach i serwisach plotkarskich podziwiamy gwiazdy w luksusowej biżuterii, ale wydaje nam się, że to sumy poza naszym zasięgiem. Nie myślimy o posiadaniu takich klejnotów. Nie zdajemy sobie sprawy, że najtańszy diament kosztuje 40 zł.

Nie znamy się na cenach i dlatego często przepłacamy…

Z różnych statystyk wynika, że w Polsce najczęściej kupuje się kamienie, które mają 0,06 karata. Taki pierścionek to w sieciówce koszt od 2 do 3 tysięcy złotych, co jest kwotą zawyżoną. Tymczasem bardzo dobrej jakości kamień 0,25 karata powinien kosztować od 3 do 4 tysiący złotych. Więcej to już zdzierstwo.

Przychodzą do mnie klienci, którzy kupili u mnie pierścionek za 10 tysięcy dolarów, czyli ok. 47 tysięcy złotych, a w sieciowych marketach został on wyceniony na 80, 90, czasami nawet ponad 100 tysięcy złotych. Oczywiście trzeba brać poprawkę na to, że moja firma zajmuje się stricte sprzedażą diamentów, a biżuteria jest usługą dodatkową. Nie utrzymujemy salonów jubilerskich oraz ich pracowników. Nie mamy kosztów związanych z reklamami.

A jeśli chodzi o większe kwoty, czy klienci przynoszą Panu do wyceny kamienie, które okazały się sztuczne?

Niestety to jest częste. Problem polega na tym, że kiedy ktoś kupuje, to szuka wszędzie, gdzie się da. Dopiero, kiedy zaczynają się problemy, to przychodzi do mnie.

Pewien człowiek poprosił mnie o wycenę diamentu, który kupił w jakiejś firmie za 60 tysięcy dolarów. Zapewniono go, że za dwa lata dostanie za niego na aukcji 80 tysięcy dolarów. Problem polegał na tym, że kamień był wart najwyżej 11 tysięcy. Klient zapytał, co ma zrobić, bo zrozumiał, że to pieniądze nie do odzyskania. Cóż mogłem poradzić? Żeby złapał tramwaj, wysiadł przy bazylice i pomodlił się, aby firma, która mu to sprzedała, w ogóle wytrzymała te dwa lata.

Niestety tego typu transakcje przeprowadzane są zwykle bez faktury, bez dokumentów i za gotówkę. Zawsze wtedy pytam, jak to jest, że człowiek samochodu nie nabyłby bez odpowiednich papierów, a kupuje bez dokumentów diament, rzecz, na której zupełnie się nie zna.

Diament Mart Diamonds
Trudno uwierzyć, że takie rzeczy naprawdę mają miejsce…

Ten proceder nie jest praktykowany przez firmy. To raczej oferty pojawiające się nagle. Nie wiadomo do końca, jakie jest ich źródło, ale zawsze są atrakcyjne cenowo. W naturze ludzi leży chęć nabycia czegoś taniej, niż stanowi regularna cena. To w sumie normalne. Im większa „okazja” i więcej można „zarobić”, tym propozycja „sprzedawcy” staje się bardziej łakoma, nawet jeśli jest całkowicie nierealna.

Trzeba jednak pamiętać, że zakup diamentów bez jakiegokolwiek dokumentu sprzedaży jest nie tylko przestępstwem skarbowym, ale również najprostszą drogą do tego, by zostać w ręku ze szkłem…

Mart Diamonds zajmuje się głównie hurtem, ale Pan podkreśla, że zawsze pozostanie detalistą. I że Pana praca wcale nie polega na sprzedaży…

Na mojej wizytówce nie ma podpisu „sprzedawca diamentów”, tylko „dostawca szczęścia” (śmiech). To dlatego, że te kamienie są magiczne jak bajka i taka musi być historia, którą przekazuję. Kiedy już umawiam się na spotkanie, to uprzedzam, że opowiem o diamentach, pokażę na czym polegają subtelne różnice w barwie czy kształcie szlifu, a decyzja będzie zależała od klienta. Niektórzy przychodzą do mnie po kilkanaście razy, zanim dokonają wyboru.

Nie ma nic piękniejszego niż chwila, gdy pokazuje się kamień, a w oczach człowieka pojawia się błysk, który mówi: „chcę właśnie ten, bo jest wyjątkowy”. Zresztą uważam, że równie niezwykli są ludzie, którzy chcą słuchać o kamieniach szlachetnych oraz je posiadać. Bo często mamy pieniądze, ale nie myślimy o tym, aby inwestować w diamenty, nie czujemy tego. Do tego potrzebna jest inna perspektywa, pewien rodzaj świadomości.

Dla wielu osób to abstrakcyjne podejście, bo jesteśmy nauczeni, że podczas zakupów sprzedawcy nie są w stanie zaoferować tego, czego naprawdę oczekujemy i wymuszają na nas różne kompromisy. Z tego powodu klienci często na wejściu trzymają gardę, nawet jeśli chcą coś kupić. Mam za sobą wiele transakcji, podczas których rozmowy zaczynały się od kwoty 100 tysięcy złotych, a po dwóch godzinach kończyły na 700 tysiącach dolarów.

A jaki kamień możemy nazwać inwestycyjnym?

Klienci często zadają mi to pytanie. To każdy kamień, który będzie dobrze dobrany, optymalny pod kątem naszych wymagań. W diamentach nie chodzi tylko o pieniądze, ale o to, żeby otrzymać to, czego się pragnie.

Niektórzy patrzą na diamenty jak na typowy produkt inwestycyjny. Chcą dokonać zakupu i schować produkt do sejfu. To najgorsze podejście, bo te kamienie nie lubią ciemności. Bez światła diament nie żyje. Dlatego często proponuję klientom połączenie inwestycji z oprawieniem kamienia, stworzenie biżuterii.

Diament jest aktywem, które może stać się klejnotem rodowym. Na przykład pierścionkiem po babci Ani. A pamiętajmy, że jak długo wymawia się imię człowieka, tak długo ten człowiek żyje. To jest argument, który często przekonuje nabywców, zwłaszcza tych, planujących zabezpieczyć następne pokolenia.

Pierścionek z diamentem Mart Diamonds
Współpracuje Pan również z kolekcjonerami?

Oczywiście. Wartość takich kamieni liczy się jeszcze inaczej. Na przykład część różowych diamentów ze słynnej australijskiej kopalni Argyle była znakowana, a kilkadziesiąt sztuk rocznie trafiało na specjalny przetarg. W tym roku odbędzie się jego ostatnia edycja. Te diamenty to białe kruki. Często nie mają nawet masy jednego karata, ale są zjawiskowo piękne. Ich wartość wzrasta nie tylko dlatego, że mają bardzo obecnie pożądany, różowy kolor, ale również przez to, że pochodzą z konkretnej kolekcji. Dołączone jest do nich specjalne pudełko, certyfikat, a nawet album. Niejeden handlarz dałby się pokroić za zdjęcie z takim pudełkiem.

Pan oczywiście posiada takie zdjęcia?

Tak, ponieważ posiadam te kamienie (śmiech) i nawet sprzedaję je w naszym kraju. Bardzo często kosztują one powyżej miliona dolarów, ale klienci w Polsce są już dobrze zorientowani i wiedzą, że opłaca się wydać te pieniądze.

Co musimy wziąć pod uwagę, inwestując w diamenty?

Przede wszystkim trzeba je rozdzielić na białe i kolorowe. Te bezbarwne zaczynają sobie całkiem nieźle radzić, również dlatego, że branża wyciągnęła wnioski po kryzysie, który zaczął się w 2008, a nas dotknął w 2009 roku. Trzeba przyznać, że kiedy wszyscy się dusili, to my jeszcze się śmialiśmy, że nas to ominie. Oczywiście kryzys dosięgnął także naszą branżę. Robiliśmy zakupy, wierząc w rozpędzony rynek. Niestety w pewnym momencie zaczęło brakować klientów…

W trakcie pandemii ten problem chyba też się pojawił.

Dzięki poprzedniemu doświadczeniu byliśmy już mądrzejsi. Stany magazynowe są dziś najniższe od 20–25 lat. To wiąże się też trochę z kłopotem dotyczącym zabezpieczeń od banków, które przyśrubowały wytyczne.

Oczywiście pandemia zrobiła swoje. Szlifiernie stały, a niektóre z nich przebranżowiły się na inny materiał. Osobiście znam przypadek starej i znanej szlifierni w Indiach, która z trudnej obróbki diamentów przebranżowiła się na obróbkę tańszych kamieni szlachetnych. Stało się tak, ponieważ w trakcie pandemii zmarło dwóch doświadczonych szlifierzy, a pozostali nie są już tak dobrzy w swoim fachu. Takich przypadków było pewnie sporo.

I jak to się przełożyło na ceny diamentów?

Mimo pandemii oraz wojny Rosji z Ukrainą, surowy materiał poradził sobie bardzo dobrze. Obserwujemy wzrost jego cen o kilka, kilkanaście procent, a to wpłynie na wartość oszlifowanych kamieni w najbliższych miesiącach.

Trzeba mieć na uwadze, że okres, jaki upływa od wydobycia surowca do opuszczenia kopalni, to czasem nawet dwa miesiące. Potem materiał zostaje wysłany do szlifierni. Tam obróbka trwa minimum kilka tygodni. Następnie kamienie trafiają do hurtowników, czyli takich osób jak ja. A ponieważ zależy nam na tym, aby było idealnie, diamenty wysyłamy do zewnętrznego laboratorium, aby otrzymać raport z badania. W Polsce nazywa się to niezbyt szczęśliwie certyfikatem. Dopiero wtedy możemy zaproponować zbadany i oszlifowany produkt klientowi końcowemu.

Ten proces trochę trwa, więc podwyżka cen rozkłada się w czasie. Patrząc obecnie na rynek, jestem pewien, że mamy jeszcze kilka miesięcy wzrostu, jeśli chodzi o kamienie bezbarwne. On nie będzie pewnie spektakularny, ale raczej spokojny.

W przeciwieństwie do cen różowych diamentów…

Tu sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Róż rozpala dziś wszystkie umysły. Dodatkowo w listopadzie 2020 roku zamknęła się najsłynniejsza kopalnia, w której wydobywano różowe diamenty, Argyle, o której już wspomniałem.

Materiał z niej jest jeszcze na rynku, ale na własne oczy widzę, że zaczyna go brakować. Trzeba pamiętać, że roczne wydobycie takiej kopalni, to nie jest kilka tysięcy kamieni, ale kilkaset sztuk, i to bliżej 300 niż 800. Poza tym 90% diamentów wydobywanych w Argyle miało masę równą lub mniejszą niż 0,20 karata. To są malutkie kamyki, o średnicy niespełna 4 milimetrów. Problem z tymi kilkukaratowymi zaczyna być widoczny.

Kiedyś poszukiwanie dwukaratowego, dobrze wysyconego, różowego diamentu w dobrej cenie, bo przecież to ma duże znaczenie, zajmowało mi od kilku godzin do kilku dni. Ostatnio szukałem dla jednego z klientów pięciokaratowego diamentu w kolorze żyworóżowym, czyli tzw. vivid pink. Zlecenie dostałem w maju, a transakcję będziemy dopinać dopiero teraz, więc cały proces trwał około 4 miesiące.

Diament naturalny Fancy Vivid Pink
Zamykają się kolejne sławne kopalnie, a ceny diamentów od kilku lat rosną. W niektórych przypadkach bardzo mocno…

Dane, które otrzymujemy, pokazują nam wzrosty uśrednione na poziomie kilku procent. Trzeba jednak wziąć poprawkę na to, że jest to rzut na cały rynek. Na przykład ceny kamieni różowych wzrosły ostatnio o 1%, ale mówimy o całości materiału. Mamy tu diamenty fine pink, czyli o bardzo delikatnym wysyceniu, o którym mówimy, że tylko pachnie różem. Kolejne stopnie to very light, light, fancy light, fancy i tu się zaczyna zabawa: fancy intense oraz fancy vivid. Im bardziej wysycony kamień, tym jest go mniej na rynku. Na grupę kilkunastu tysięcy sztuk pojawia się jeden vivid.

Tę ogólną, jednoprocentową zwyżkę cen robią nam więc kamienie o słabym wysyceniu. Znajdziemy jednak okazy, w przypadku których mamy do czynienia ze wzrostem cen na poziomie 100%.

Podam przykład. W czasie pandemii sprzedawaliśmy jednokaratowe, ładnie wysycone kamienie, choć ze sporą liczbą inkluzji, za około 25 tysięcy dolarów. Dziś za taki kamień trzeba zapłacić 40–45 tysięcy dolarów. Tu mamy właśnie 100% wzrostu i nie jest to nasza marża, bo jak mówiłem, ona wynosi kilka procent.

Jeszcze dwa lata temu walczył Pan z tezą, że diamenty syntetyczne wpłyną na wartość naturalnych i obniżą ją…

Teraz nie muszę już tego robić. Dwukaratowy syntetyczny diament kosztuje dziś tysiąc dolarów, czyli 500 dolarów za karat. Według cennika Rapaportu jego odpowiednik naturalny jest wart 90 tysięcy dolarów.

To działa tak, jak w przypadku pereł. Nie wolno ich już dziś poławiać, a te, które mamy na rynku, to perły hodowlane. Mam znajomego, który nimi handluje i pokusiliśmy się kiedyś o mały eksperyment. Na jednej z aukcji wystawiano pewien stary naszyjnik z pereł naturalnych. Znajomy zrobił wycenę podobnego egzemplarza, ale z materiału hodowlanego. Musiałby on kosztować niecałe pół miliona euro. Oryginał poszedł na aukcji za 36 milionów dolarów.

Wracając do diamentów syntetycznych – sam sposób ich pozyskiwania nie jest skomplikowany. Pierwsza z metod polega na hodowaniu kamienia na specjalnej płytce, druga na zastosowaniu wysokiego ciśnienia i temperatury na ziarenku grafitowym, z którego potem wzrasta diament. Jest on wówczas bardziej zbliżony do naturalnego surowca. Koszt maszyn używanych do tego typu produkcji, w obu przypadkach wynosi od ok. 10 do 150 tysięcy dolarów, w zależności od stopnia zaawansowania.

To nie brzmi spektakularnie w porównaniu z miliardami lat, które dzielą nas od powstania naturalnych diamentów. Mimo to hodowlane kamienie miały swego czasu dobry PR, mówiło się nawet, że są bardziej etyczne i ekologiczne.

To była słynna sprawa, bo szum medialny robiły różne gwiazdy, m.in. Leonardo di Caprio, który zainwestował w laboratorium produkujące sztuczne diamenty. Tak naprawdę wyhodowanie jednego karata syntetycznego diamentu sieje większe spustoszenie w naturze niż miesięczny fedrunek w kopalni. To jest masa odpadów i bardzo wysokie zużycie prądu.

Dla porównania w Botswanie za jeden hektar terenu pozyskanego pod kopalnię, jej zarząd oddaje 10 hektarów w innym miejscu, np. na nasadzenia. Z kolei po zamknięciu wyrobiska teren trzeba doprowadzić do stanu pierwotnego. Tak dzieje się już z obszarem po kopalni Argyle. Za dwa lata ma tam powstać jezioro, które z lotu ptaka będzie miało różową poświatę, dzięki mieszance naturalnych piasków i obecności różowego kwarcu, który jest na dnie.

Rozumiem, że nie myśli Pan o przebranżowieniu się na sprzedaż kamieni syntetycznych?

Bardzo się przed tym bronię. Gdybym miał uruchamiać taką produkcję, musiałbym to zrobić pod nowym brandem. Nie mógłbym uczestniczyć w tym procesie, to rzutowałoby na moją markę eksperta.

Ostatnio otrzymałem nawet propozycję zakupu maszyny do produkcji sztucznych diamentów. Odmówiłem, choć kwota była bardzo atrakcyjna. A to dlatego, że technologia tanieje, więc cena produktu również będzie spadać, stanie się łatwiej dostępny. Ktoś kiedyś powiedział, że miejsce syntetycznych diamentów jest w breloczkach czy obudowach do telefonów, i ja się z tym zgadzam.

Za ile lat wykopiemy ostatni diament naturalny?

Za 50, może nawet czterdzieści parę. A tak naprawdę kłopot zacznie się dużo szybciej, kiedy diamentów będzie już naprawdę bardzo mało, czyli za jakieś 10, 15 lat. Popyt wciąż rośnie, a podaż będzie spadać bardzo mocno.

Nawet dziś kopalnie nie działają już tak jak kiedyś. Niech świadczy o tym chociażby fakt, że wybudowano specjalną maszynę, którą wpuszcza się w wyrobisko i kiedy ona natrafia na surowy diament, to zatrzymuje się i wyciąga całą grudę skalną, żeby tylko go nie uszkodzić.

Z tego powodu w ostatnich latach nagle znajdują się surowe kamienie po 100, 300 czy 500 karatów. W normalnej eksploatacji one by się rozkruszyły. Diament jest najtwardszym znanym człowiekowi minerałem, ale jest niesamowicie kruchy. I to też jest w nim piękne. Często o diamentach surowych mówię, że to jest coś najbardziej doskonałego w najmniej doskonałej formie.

Wspomniał Pan kiedyś, że koniec tej epoki jest tym bardziej doniosły, ponieważ historia wydobycia diamentów liczy prawdopodobnie tyle samo lat, co historia ludzkości…

Człowiek od razu, kiedy się wyprostował i wyszedł z jaskini, wydłubywał ten kamień i zauważył, że może się przydać, bo jest strasznie twardy. Do jego obróbki potrzebny był jednak drugi diament, a ludzie długo nie mieli o tym pojęcia.

Dostrzegano też ich piękno. Wiązano na rzemykach, wierzono, że chronią przed złymi duchami. Później przez bardzo długi okres były zastrzeżone dla władców. Nawet majętnym osobom o wysokim statusie nie wolno było ich posiadać.

Od zawsze były natomiast obiektem pożądania. Jest taki kamień, diament Szach, który po znalezieniu miał wszystkie ścianki idealnie gładkie. Tylko jedna wymagała wypolerowania. Wyryto na nim imiona trzech władców Persji. W latach 30. XX wieku ten niezwykle ważny klejnot został przekazany przez rząd Iranu Stalinowi, aby załagodzić konflikt po zamordowaniu oficera KGB, który był też attaché kulturalnym. Diament Szach do dziś leży w muzeum na Kremlu.

Zresztą królowa angielska Elżbieta II także otrzymała kamienie, które kiedyś należały do brytyjskich kolonii, np. Excelsior. Oczywiście nikt nie pali się do oddawania tego typu klejnotów.

W takim razie jak będzie wyglądała Pana praca za 10 lat?

Dalej będę dłubał w węglu (śmiech). I oczywiście szukał cennych klejnotów dla swoich klientów. Pewnie wówczas będzie mi łatwiej wytłumaczyć ludziom, dlaczego to jest ponadczasowe aktywo.

A znalazł Pan już swój wymarzony kamień z soczystą inkluzją granatu?

Jeszcze nie (śmiech).

I nie martwi się Pan, że to coraz mniej realne, skoro zostało tak mało czasu?

Na szczęście będą jeszcze kamienie z odzysku, czyli te, które wracają na rynek. Poza tym to jest taki kamień, którego się szuka po to, żeby ciągle wykonywać swój zawód. Bo to często praca na całe życie, a przynajmniej dotąd, aż będą działały oczy.

Rozmawiała: Karolina Głogowska

Pobierz Strategiczną Kartę Wyróżnienia


Ze Strategiczną Kartą Wyróżnienia zyskasz za darmo (0 zł):

  • 7 prostych pomysłów, które uczynią z Ciebie branżowego giganta,
  • 18 inspirujących przykładów, jak sprytnie wyprzedzić konkurencję,
  • specjalnie przygotowane narzędzie, dzięki któremu klienci przestaną patrzeć tylko na cenę.

skw_form3

Pobierając materiały, wyrażam zgodę na otrzymywanie newslettera i informacji handlowych od Coraz Lepszej Firmy.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Karolina Głogowska

Była redaktorką prowadzącą i wydawczynią w serwisach internetowych Wirtualnej Polski. Jako dziennikarka pisała także dla Onetu i Polskiej Agencji Prasowej. Zajmowała się redakcją powieści, książek poradnikowych i lifestylowych. Współpracowała z Dorotą Wellman przy zbiorze wywiadów pt. „Jak być przyzwoitym człowiekiem?”.
Od 2018 roku pisze i wydaje własne książki. Ma na koncie trzy powieści obyczajowe, które powstały w duecie z Katarzyną Troszczyńską. Jest autorką thrillerów psychologicznych. Interesują ją głównie ważne, kontrowersyjne tematy społeczne i mroczne zakamarki ludzkiego umysłu.