Wywiady

Szukając najlepszej wersji samego siebie – wywiad z Arkadiuszem Roszakiem

Ewa Anna Baryłkiewicz
Arkadiusz Roszak

„Przez całe życie zajmuję się projektem, któremu na imię CZŁOWIEK. Wiem, że jest on dobry, ma niesamowity potencjał i może osiągnąć niesłychane rzeczy” – przedstawia się klientom Arkadiusz Roszak, coach i mentor pracujący w zespole ekspertów rozwoju talentów Coraz Lepszej Firmy.

Prowadząc Osobisty Kompas Rozwoju, utwierdza się w tej prawdzie na każdej sesji coachingowej. W każdym człowieku potrafi dostrzec to, co w nim najlepsze. I pozwala mu przejrzeć się w sobie jak… w lustrze. Sam też musiał ujrzeć w kimś własne, prawdziwe odbicie, by odkryć nową drogę i powołanie.


„Nie ucz drzewa, jak ma rosnąć, daj mu tylko słońce, ziemię i wodę” – ten cytat uwypuklił Pan na stronie internetowej. To kwintesencja coachingu i jednocześnie Pana styl pracy?

Z biegiem lat, mając coraz większą samoświadomość, powinniśmy wszystko upraszczać, ale ja cały czas jestem na fali wznoszącej: wciąż jeszcze odkrywam, odkrywam, odkrywam… I mam nadzieję, że w końcu tyle odkryję, iż będę mógł potwierdzić: „To zdanie zamyka wszystko”. Dzisiaj odpowiem: „Tak, ono jest odzwierciedleniem mojego coachingu – w bardzo w dużej mierze”.

Słowa, które najmocniej wybrzmiewają podczas moich sesji z klientami – nazywam je wielką czwórką – to: wsparcie, inspiracja, szacunek i wdzięczność, a w cytacie, który Pani przytoczyła, pojawiają się przecież one wszystkie.

Najważniejsze jest jednak wsparcie. Wspierać, towarzyszyć, obserwować, trochę komuś pomagać, ale go nie wyręczać – to istota coachingu. Pomyślałem kiedyś o drzewie, że jedyne, czego potrzebuje, żeby wzrastać, to woda, ziemia i słońce. Tylko tyle możemy mu zapewnić! Jeśli jakiś krzak w ogrodzie zarośnie chwastami, to je wyrywamy, by go nie tłamsiły. Człowiekowi też możemy oczyścić przestrzeń w sposób naturalny – to jest dla mnie definicja wsparcia! – nie wpływać na niego inwazyjnie, a jedynie pomóc mu wydobyć najlepsze rozwiązania z jego życia, z jego głowy i serca. Po to, by wyrósł.

„Idę obok niego, słucham, co ma do powiedzenia, i pozwalam, żeby we mnie usłyszał i zobaczył najprawdziwszą wersję siebie. Kogoś, kto jest dobry, ma niesamowity potencjał i może osiągnąć coś, o czym tylko marzy”– to też są Pana słowa. Jak Pan tego dokonuje?

To jeden z najważniejszych symboli, który mocno opisuje mój coaching: bycie zwierciadłem – kimś, w kim klient może się odbić. Oczywiście on wywodzi się z technik coachingowych – takich jak odzwierciedlenia różnych cech i zachowań, które powtarza się klientowi, żeby mu uświadomić pewne mechanizmy, które on sam stosuje.

To jest niesamowite, że kiedy na sesji klient wypowiada się na jakiś temat, ja w tym czasie – słuchając go z pełną uwagą – zapisuję na kartce różne zwroty i za jakiś czas odczytuję mu te słowa. Odpowiada mi: „Niemożliwe”, w sensie: „Ale to fajne! I ja to mówiłem?!”, „Tak, przed chwilą to powiedziałeś”, śmieję się. „Nieeee, to nie mogłem być ja”, nadal mi nie wierzy. „Tak, to są twoje słowa”, pokazuję mu kartkę. To działa na niego pozytywnie i popycha we właściwym kierunku.

Ale czasem muszę wykorzystać jego słowa do tego, by więcej zrozumiał, więcej usłyszał, więcej zobaczył, po to, żeby wykorzenić mu z głowy jakieś błędne przekonanie albo zły nawyk. Mówię mu: „Zobacz, często powtarzasz to, to i to. Co możesz z tym zrobić?”. Zachęcanie go do zmian na lepsze na podstawie jego własnych słów, które odzwierciedlają się we mnie podczas naszych sesji, daje mu motywację do tego, żeby właśnie sam chciał zrobić coś ze swoim życiem. To jedna strona działania zwierciadła.

A kiedy myślę o drugiej, przychodzi mi na myśl moja historia życiowa.

I o nią chciałam zapytać! W kim Pan zobaczył tę najprawdziwszą wersję samego siebie?

Pewnie dlatego jako coach tak często z tej metody korzystam i tak bliska jest mi symbolika zwierciadła, bo od niej zaczął się drugi etap mojego życia: od spotkania z moją obecną żoną, Anią. To właśnie w niej pierwszy raz tak naprawdę mogłem się odbić jak w zwierciadle.

Co przez to rozumiem? Że to była pierwsza osoba, która mnie pokochała w całości, holistycznie: nie tylko cieleśnie i duchowo, ale ze wszystkimi plusami i minusami, z tym, co we mnie jest dobre, ale i z tym, co przełożyło się na złe decyzje i wybory w moim życiu. Ta jej absolutna akceptacja, brak osądu i negatywnej opinii na mój temat, czułe, wrażliwe, pełne empatii i szacunku przyjęcie mnie, oparte na miłości – wszystko to mocno do mnie przemówiło. Pomogło mi także dokonać późniejszych wyborów, to znaczy: bardzo mocno i diametralnie zmienić moją drogę.

Miłość ma siłę sprawczą, może nas całkowicie odmienić. Niby banalne, ale… prawdziwe!

Ciężar tej historii polega właśnie na jej banale. Bo czym jest miłość? W sumie nic ciekawego, nic odkrywczego, wręcz właśnie banalnego, co już dawno zostało przez ludzi rozmienione na drobne. Co robi tutaj wrażenie?

Oboje byliśmy wtedy chorzy, i to poważnie. Żona po dwóch latach leczenia usłyszała od psychoterapeuty: „Zajmij się teraz Arkiem – to będzie dla ciebie najlepszy sposób na skuteczne uporanie się z chorobą”. Natomiast mnie po ośmiu miesiącach spotykania się z Anią pani doktor oznajmiła, że mój stan się nie pogorszył, a ostatnie badania wykazały, że jest znaczna poprawa. Opowiedziałem jej o tym, co przeżywam, a ona – doktor medycyny – spuentowała: „Tej informacji nie umieszczę w karcie, ale według mnie jest pan zdrowy, wyleczyła pana miłość”. Ania walczyła z bulimią – i wygrała! Ja zmagałem się ze stwardnieniem rozsianym – chodziłem o kuli, ale i jeździłem już na wózku, a dziś biegam, pracuję w ogródku.

Cuda się zdarzają! To, że wtedy na siebie trafiliście, też nie jest przecież przypadkowe.

Często o tym myślę… Kiedy mogę podzielić się z kimś tą historią, zawsze to robię, bo wtedy na nowo budzi się we mnie ogrom wdzięczności. Tak, to był cud. I zmienił moje życie.

Przewartościował je? Pomógł uwolnić nowy potencjał? Takie momenty są przełomowe.

Trudno mi o tym mówić, ale… czuję, że tu powinienem, i że jestem już na to gotowy. (chwila ciszy) Byłem księdzem katolickim. Długo uciekałem od mojej przeszłości, teraz już ją akceptuję, nawet zaczynam na niej budować, bo przecież jest piękna.

Ten pierwszy etap życia, czyli służba kapłańska, był powiązany z bardzo trudnym czasem choroby, z kryzysami życiowymi, szukaniem siebie i swojego „ja”. Czy byłem wtedy świadomy własnego potencjału? Jestem przekonany, że tak, ale czy dobrze go rozumiałem? To nie było wspierające, a wręcz demotywujące i degradujące, że umiałem go rozpatrywać tylko i wyłącznie na płaszczyźnie bycia księdzem i pomagania innym. I nagle to życie się kończy: nie mogę, nie chcę, nie czuję się silny, żeby to dalej robić. Problem tożsamościowy sprawił, że znalazłem się na rozdrożu emocjonalnym, w punkcie zero, w czarnej dziurze, której sam nie byłem w stanie rozświetlić.

A dziś niesie Pan światło innym. Wielu przedsiębiorców też ma czarne myśli i walczy ze swoimi demonami. Pana historia może im dodać sił do walki o nowe życie, nowy biznes.

Oby! Z taką intencją o tym opowiadam. Dotychczas tylko w dwóch przypadkach z klientami pozwoliłem sobie na to, by odsłonić trochę swoją przeszłość. Zrobiłem to właśnie po to, żeby im pomóc, bo znajdowali się trudnym momencie.

Zanim zbudowałem na nowo siebie i swój świat, przeszedłem dwa silne kryzysy, moja wiara w życie została mocno zachwiana… Może dlatego dziś łatwiej mi jest rozmawiać z przedsiębiorcami na ostrych życiowych zakrętach, bo dobrze wiem, jak podle mogą się czuć.

Myślę, że moje największe doświadczenie polega na tym, iż miałem okazję żyć na dwóch różnych biegunach tej samej rzeczywistości.

Przez kilka lat posługiwałem w celibacie, a obecnie, razem z moją rodziną, biorę udział w życiu religijnym, stojąc po tej drugiej stronie ołtarza. Wiem, co to znaczy nosić sutannę i być osobą samotną z wyboru, ale też wiem, co znaczy być spełnionym ojcem i mężem. Wiem, jak ciężko jest walczyć z chorobą i jeszcze mieć świadomość, że jest nieuleczalna, i wiem, czym jest cudowne wyzdrowienie. Wiem, jak to jest mieć własną firmę i splajtować. I wiem, jakie to szczęście odkryć swoją drogę oraz powołanie.

I chociaż ciągle jeszcze poszukuję siebie, to wiem również, że jestem już bardzo blisko – może nie tyle odnalezienia, co większego zrozumienia.

Coaching Panu w tym pomaga. Skąd pomysł, żeby zanurzyć się w nim także zawodowo?

Z potrzeby ustatkowania życia zawodowego. Będąc księdzem, przez sześć lat pracowałem w Parlamencie Europejskim jako doradca eurodeputowanych z Polski, ale doradzałem także politykom z innych krajów w sprawach dotyczących kultury i etyki. Ta współpraca skończyła się z chwilą, kiedy zdecydowałem się zejść z drogi kapłańskiej. Pomogła mi w tym empatia – jedna z moich silnych cech w teście Gallupa.

Budowałem życie na nowo: dom, żona, dziecko – musiałem mieć stabilną pracę. Jako że dużo jeździliśmy po świecie, wpadliśmy na pomysł otworzenia sklepu internetowego dla podróżujących rodzin. Tak oto zostałem przedsiębiorcą. Moja przygoda z tym biznesem trwała pięć lat. Była średnio udana, od strony ekonomicznej wręcz nieudana. (śmiech)

Dziś często rozmawiam o niej z przedsiębiorcami, z którymi mam sesje w Kompasie. Mówię im, że podziwiam ich za to, jak świetnie dają sobie radę. Na całe szczęście nie wspieram ich w działaniach biznesowych – tu nie mogę być mentorem (śmiech), tylko pomagam w rozwoju osobistym, który wpłynie na poprawę ich życia, a co za tym idzie – i biznesu.

A wracając do mojej drogi… Kiedy zamknąłem sklep Mini Traper, pisałem artykuły w piśmie dla przedsiębiorców, zajmowałem się też sztuczną inteligencją, ale to nie była praca, która dawała mi satysfakcję, także zarobkową. A że miałem obciążenia finansowe, zdobyłem się na odważny ruch, który zszokował znajomych – zatrudniłem się w piekarni flamandzkiej.

Jako piekarz?!

Tak. (uśmiech) To nie była droga, którą sobie wymarzyłem, wiadomo – tylko sposób na dość szybkie zarobienie pieniędzy. Przejście do całkowicie innej strefy zawodowej to był pierwszy szok. Drugi? Praca w nocy! Przy trójce dzieci w domu! Uważam się za tatę, który stara się nie unikać obowiązków ojcowskich, więc często było tak, że wracałem z nocnej zmiany i spałem cztery, pięć godzin, bo potem dzieci wracały ze szkoły, a ponieważ moja żona była o tej porze w pracy, sam musiałem zająć się i nimi, i domem.

Powiem więcej: w międzyczasie zrobiłem studia coachingowe – tak, piekąc chleb po nocach, budując rodzinę i przez dwa lata latając z Belgii do Polski na zajęcia! Dlaczego wybrałem coaching? Bo wszyscy, którzy znali moją przeszłość, w trudnych sytuacjach prosili mnie o wsparcie. Znajoma z Bułgarii któregoś razu rzuciła: „Arek, mówisz mi takie fajne rzeczy! Dlaczego nie doradzasz ludziom?”. „Jak to nie? Przecież ja cały czas to robię!”, zaśmiałem się. „Tak, ale dlaczego nie zajmujesz się tym zawodowo? Byłbyś w tym świetny!”, zainteresowała się. I nagle w mojej głowie pojawił się jakiś błysk! Uświadomiłem sobie wtedy, że to bardzo mocno łączy się z moją przeszłością…

I że coach – jak ksiądz – to właściwie… duchowy przewodnik?

Właśnie, a księdzem byłem chyba dobrym – miałem mnóstwo ludzi w kierownictwie duchowym i spore doświadczenie w rozmowach „jeden na jeden”, w pomocy duchowej, również tej poza konfesjonałem. Wtedy pierwszy raz pomyślałem, że to, co kiedyś robiłem, faktycznie można by wykorzystać również w celu zawodowym.

Przyznam się, że po raz pierwszy dotarło też do mnie, że coach to nie jest ktoś na ławce trenerskiej wspierający sportowców (śmiech), tylko że jest to partner, który mentalnie pomaga ludziom: buduje deficyt, pomaga w rozwoju i towarzyszy im podczas całej drogi. Zacząłem czytać na ten temat, szukać informacji o tym, jak się szkolić – i tak narodził się pomysł na studia coachingowe w Akademii im. Leona Koźmińskiego w Warszawie. Tam właśnie zaczęła się moja przygoda, która trwa do dzisiaj.

Harówka po nocach, latanie na uczelnię do innego kraju… to wymagało pasji, odwagi, a nawet sporej dozy szaleństwa! Nie bał się Pan zmienić zawodu, będąc po czterdziestce?

Ja się wszystkiego bałem, wszystkiego, pani Ewo! (śmiech) Natomiast jestem człowiekiem – i tu znów przebija moja ciekawość – który bardzo lubi coś odkrywać i przekraczać granice. Od dziecka tak miałem!

W Ewangelii jest przypowieść o dwóch synach – pierwszy powiedział ojcu: „Pójdę na pole” i nie poszedł, a drugi zarzekał się: „Nie pójdę na pole” i poszedł. A ja jestem tym synem, który jak mówi, że pójdzie na pole, to idzie. (śmiech) Kiedy więc postanowiłem, że spróbuję sił w coachingu, bo nadarza się okazja, abym mógł zmienić zawód, nic nie mogło mi przeszkodzić. Generalnie nie przypominam sobie żadnej sytuacji w moim życiu, w której powiedziałem: „Ja sobie z tym nie poradzę”.

Tyle że dziś już wiem, że trzeba mierzyć siły na zamiary. Bo pewnie każdy z nas, kiedy ma w sobie silną motywację i wolę walki, wierzy, że ze wszystkim sobie poradzi – i OK, tylko jakim kosztem? Dzisiaj w coachingu rozmawiamy o tym z klientami. Uświadamiamy ich, że naprawdę są w stanie zrobić wiele rzeczy, a nawet i wszystkie, ale zadajemy pytanie, czy faktycznie ich potrzebują w tym momencie… Czy to jest dokładnie to, na czym im zależy i czy na to chcą przeznaczyć całą energię. Gdy to ustalimy, zastanawiamy się wspólnie, jak można to zrobić w bardziej efektywny sposób, używając np. mniejszego zaangażowania. Mnie zależało na tym, by zmienić kierunek pracy. A piekarnia? Nie wiem, czy Pani też miała okazję być w takiej sytuacji w życiu: to się nazywa desperacja.

Gdzieś przeczytałam – przepraszam za wulgaryzm – że „dwie rzeczy potrafią radykalnie odmienić nam życie: wkurw i desperacja”. Że one dają nam siłę, by przebić pięścią mur.

Wewnętrznie się od tego odżegnuję, ale… fajnie, że Pani zwróciła uwagę na dojście do ściany.

Do mnie ta teza trafia, ale ja nie jestem coachem ani ekspertem rozwoju osobistego…

Myślę, że jeśli chodzi o rozwój osobisty, każdy z nas w jakimś sensie jest w nim specjalistą. W Osobistym Kompasie Rozwoju budujemy na mocnych stronach. I to jest przepiękne. To jest właśnie to drzewo: dbajmy o to, by miało światło, wodę, tlen, bądźmy dla niego dobrzy.

Ale nieraz jest tak, że w procesie rozwoju trzeba ostro walnąć pięścią w stół, rąbnąć łbem o ścianę i powiedzieć sobie: „Dalej już nie pójdę! To koniec. Nie będę stał przy ścianie, odwrócę się i cofnę kilka kroków – a może nawet wrócę do punktu wyjścia? – i poszukam dla siebie innej drogi”. Można też wziąć do ręki młot i spróbować jakoś przebić mur.

Zmiana to proces.

Niedawno kolega zadał mi pytanie: „Jak pokonać przeszkody?”. Ono zresztą zrodziło się z innej naszej dyskusji, w której rozmawialiśmy o noszeniu krzyża. Jako że zostałem wychowany w duchu katolickim, dotąd tak właśnie to rozumiałem: „Napotkałeś coś na drodze? Bierzesz na barki i idziesz!”. I to był mój jedyny sposób działania. Ale kiedy na spokojnie wyobrazimy sobie tę przeszkodę, nagle dociera do nas, że można ją przenieść dalej, można ją rozbić, przeskoczyć, ominąć, bo wcale nie jest dobre noszenie jej przez całe życie. Nie chcę tutaj zagłębiać się w sprawy teologiczne, że mamy także kogoś, kto nam ten krzyż pomaga nieść, bo nieraz przecież musimy z nim żyć. Najczęściej jest jednak tak, że da się go odłożyć, zrozumieć inaczej.

I to dzieje się na spotkaniach w CLF-ie, bo coaching działa właśnie na zasadzie zwierciadła. Jest też po to, by klient podczas procesu zobaczył tę wkurzoną wersję siebie i może pierwszy raz powiedział: „Nie zgadzam się na to!”, i coś zmienił.

A gdyby tak z przeskoczenia muru zrobić sportowe wyzwanie? Nie byłoby nam łatwiej?

Oczywiście! I to podejście bardzo mocno koreluje z ideologią CLF-u. Bo kiedy już przyszedł ten moment wkurwu albo załamania, zaczynamy myśleć: „I co ja teraz mogę zrobić?”. Mogę, a nawet powinienem przeanalizować trochę swoje życie, ale nie po to, by znowu taplać się w tym samym błocie czy kolejny raz wchodzić w bagno swoich porażek, tylko żeby odkryć: „to zrobiłem tak, to tak”, „tego nie zrobiłem wcale” i dojść do wniosku, że trzeba spróbować czegoś nowego, może warto pójść w takim kierunku, w którym jeszcze nie szedłem.

I tutaj na sesjach w Kompasie zaczyna się budowanie na mocnych stronach. A ono zawsze prowadzi do przodu. Gdy idziemy przed siebie, cały czas jesteśmy skupieni na tym, by jeszcze o ten jeden krok pójść dalej. Jeśli staniemy, zastanawiamy się nad tym, dlaczego nie poszliśmy do przodu, i utykamy w miejscu. Ruszajmy dalej! Zawsze porównuję to do biegu płotkarzy. Gdy byłem mały, oglądając zawody, myślałem, że zasada biegu opiera się na tym, żeby nie strącić płotka. A przecież zwycięzcą jest ten, kto pierwszy dobiegnie do mety, nieważne, ile płotków strącił na torze! Liczy się bieg i cel, do którego zmierzamy, a nie oglądanie z bliska każdej przeszkody.

A wiek? Nagminne przecież słyszymy: „Nie, jestem już na to za stara/stary!”, „A co ja mogę zmienić na stare lata?”. Spotyka się Pan z takim podejściem w pracy z przedsiębiorcami?

O, bardzo często! Nawet miałem dwóch klientów, z którymi żartowałem, że chyba są moimi mentalnymi czy duchowymi bliźniakami. Mieli już od długiego czasu swoje firmy i biznesy, ale nie byli z nich zadowoleni. Obaj mówili: „Nie do końca o to mi chodziło”. Nie czuli, że w tej pracy się rozwijają, nie czerpali satysfakcji z prowadzenia biznesu, ale na każdym kroku podkreślali, że przecież nic innego nie mogą zrobić, bo są po czterdziestce i jest już za późno na zmiany zawodowe. I to jest właśnie moment, w którym mogę podzielić się z klientem tym, co sam przeżyłem, i mogę pokazać mu na własnym przykładzie, co on może zdziałać, aby żyło mu się lepiej. Na tym polega mentoring.

„Czy chcesz zamknąć kiedyś oczy z przekonaniem: »Zrobiłem wszystko, żeby być w tym miejscu, w którym zawsze chciałem być, i robiłem to, co najbardziej chciałem robić« i przejść na tę drugą stronę z poczuciem spełnienia? To zawalcz o to! Nie myśl, ile masz lat!”, mówię klientowi. Bo nie ma takiej granicy wieku, po której nie możemy zmienić życia. Jedyną granicą jesteśmy my sami.

Marzenia też nie mają limitu!

Miałem kiedyś cykliczne spotkania z młodymi ludźmi i bardzo często zadawałem im pytanie: „Czy macie jakieś marzenia?”. Mało kto zdobywał się na odwagę, żeby podnieść rękę. Wtedy opowiadałem im historię o starszym księdzu, moim mentorze, który do końca swoich dni miał marzenia i je realizował. Mówiłem im – ale i sobie też, bo to ja jestem zawsze tym pierwszym odbiorcą, czy to kazania, czy sesji coachingowej – że są ludzie w podeszłym wieku, czasem i niedołężni, którzy ciągle są młodzi, bo mają młode serca, a w nich marzenia, które realizują. I są młodzi ludzie, mający sprawne ręce i nogi, którzy są w środku starzy, bo nie mają żadnych marzeń. Uważam, że zawsze trzeba mieć marzenia, nie w sensie bajkowym – choć te też – ale takie, które będą nas motywować i do pracy, i do lepszego życia. Mnie ich nigdy nie brakuje.

Pana przykład pokazuje, że można stracić firmę i zbudować na „porażce” coś lepszego i wartościowszego. A to jest chyba ten moment, którego się przedsiębiorcy boją – plajta?

I to tak bardzo, że sami mi mówią: „Wiem, że łatwo nie będzie. Podobno, by biznes wypalił, najpierw trzy inne muszą splajtować – dopiero ten czwarty będzie rentowny”. A oni mają ten pierwszy! I z góry już zakładają, że go stracą! Kiedy przychodzi kryzys, walczą z całych sił, zapierają się rękami i nogami, żeby tylko przetrwać. No i w końcu te nierentowne biznesy ich pogrążają. Sam to przecież przeżyłem.

Często mówię przedsiębiorcom, że mnie zabrakło nie biznesplanu, jak mam się rozwijać, tylko takiego, kiedy muszę wyjść z przedsięwzięcia, czyli w jakim momencie będę wiedział, że już mi się ono nie opłaca. Dlaczego nie robimy takiego biznesplanu? Bo otwierając firmę, chcemy udowodnić sobie, że nasze wybory były słuszne i przyniosą profity. Nie dopuszczamy do siebie myśli o porażce, więc kiedy się zjawi, brniemy w nią siłą woli, a jeżeli w desperacji wejdziemy w mały kredyt, potem w większy, ciężko nam wyjść z tej pętli. A rozmowa z kimś, kto zna ten problem z autopsji, bardzo nam pomaga.

Ja z nieudanego doświadczenia biznesowego – i o tym też mówię na sesjach – wyciągnąłem dwie cenne lekcje. Pierwsza jest taka, że otwierając firmę, wiedziałem, że chcę być przedsiębiorcą, sam zarządzać karierą – i to też jest cecha, którą mam mocno rozwiniętą: potrzeba posiadania wpływu na swoje życie. A druga lekcja? Nie mogę trzymać towaru na półkach, bo nie umiem go sprzedać. (śmiech) A co potrafię „sprzedać”? Kawałek siebie – czyli mój potencjał, moje doświadczenie, kompetencje twarde, związane z retoryką, sztuką mówienia. Zrozumiałem, że jeśli miałbym otworzyć kolejną firmę, to wyłącznie taką, w której podzielę się z ludźmi sobą.

A jak znalazł się Pan w gronie ekspertów Coraz Lepszej Firmy?

To jest karma, pani Ewo! Śmieję się, bo ostatnio z pewnym klientem rozmawiałem i on nagle rzuca, nie znając mojej historii: „Ale wiesz, ja nie wierzę w Boga. Nie wiem jak ty…”. Ja odparłem, że tak. „I nie wierzę też w coś takiego jak karma”, zaznaczył. A później, gdy opowiedział mi swoją historię, okazało się, że ta energia – bo tak nazwaliśmy ją na potrzeby naszego procesu – ma na niego wielki wpływ. I że cała energia, którą posiłkuje się w życiu, rozdzielając ją na innych, zawsze wraca do niego ze zdwojoną siłą.

Ja w Kompasie mówię o tym, że budowanie na swoich mocnych stronach, to także dzielenie się sobą, sianie dobra i wdzięczność za to, co dostajemy – i że to wszystko do nas później wraca. Do mnie tak wrócił CLF.

Kończąc studia, musiałem zdać egzamin praktyczny, zaproponowałem te sesje znajomym. Jedna z koleżanek, wiedząc, że szukam pracy, w której mógłbym rozwijać warsztat, napisała mi później: „Arek, firma CLF poszukuje coachów”. Wszedłem na stronę Coraz Lepszej Firmy, poczytałem, jakie wartości się tam wyznaje, i pomyślałem: „To chyba jakiś żart. Takie firmy nie istnieją!”, ale… napisałem list motywacyjny. I to był pierwszy raz w moim życiu, kiedy… mogłem być sobą! Jak wspomniałem wcześniej, jeden z moich najsilniejszych talentów w teście Gallupa to empatia – dotychczas, startując do nowej pracy, starałem się ją ukrywać, a tu czułem, że mogę pokazać te miękkie kompetencje.

I okazały się atutem! Prowadząc Kompas, wskazuje Pan przedsiębiorcom właściwy kierunek: drogę z punktu A – czyli „tu i teraz”, do punktu B – lepszego jakościowo „tu i teraz”.

Tak, w pracy dyplomowej napisałem, że istnieją trzy rzeczy-symbole, które – według mnie – najlepiej opisują coaching: kompas, latarka i zwierciadło. I jak teraz patrzę na swoje życie… Gdzie pracuję? W Kompasie! (śmiech) Moja praca polega na wskazywaniu przedsiębiorcom kierunku i pomocy w odczytywaniu danych, bo każdy może trzymać w ręku kompas, ale nie każdy wie przecież, jak z niego korzystać.

To jest właśnie bezinwazyjne towarzyszenie klientowi w jego drodze, uważne i pełne empatii. Bo nawet jeżeli on stoi już przed tą ścianą i wie, że musi ją rozwalić, potrzebuje wsparcia. Rozmawiamy o tym, czy naprawdę chce ten mur zburzyć, czy wolałby go przeskoczyć; czy chciałby zmienić życie diametralnie, czy iść drogą, którą zna. I to mi się niezwykle podoba w Kompasie, że w gruncie rzeczy sprowadza się do tego, aby uświadomić klientowi: „Wszystko masz w swoich rękach!”. Doprowadzamy do tego, by zobaczył, poczuł i rozpoznał w sobie potrzebę skupienia na tym, co jest dla niego najważniejsze tu i teraz. Nie na tym, co było. Nie na tym, co będzie. Na tym, co dzieje się dziś.

I to jest ważna część sesji: odkrywanie potencjału. A kolejną – dla mnie najważniejszą – jest dochodzenie do „dlaczego?”. Kompas Rozwoju naturalnie kręci się wokół tematu: kim jestem, co posiadam i jak chcę żyć.

Czy ten proces się kończy? Chyba na każdym etapie życia zadajemy sobie takie pytania.

Na pewno w chwilach, kiedy czujemy, że coś w naszym życiu idzie nie tak, jakaś rzecz się nam posypała. Ale samo zadawanie pytań nie wystarczy. Uważam, że zwyciężają ci, którzy udzielają sobie mądrej odpowiedzi. Jest taka sesja o wartości – sesja numer pięć w Kompasie – w czasie której klient ma za zadanie zmierzyć się z ankietą. Są w niej trudne i niewygodne pytania otwarte, niektóre mogą się nawet wydać dziwne. Co jest najpiękniejsze? Że jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby któryś przedsiębiorca jej nie wykonał! Gdy podchodzi do mnie z zapisaną odpowiedziami kartką, wiem, że zrobił duży krok w rozwoju, wręcz milowy.

Aby firma prężnie działała, w biznesplan powinniśmy wpisać… udane życie rodzinne?

Ja wpisałem, ale to jest kwestia indywidualna. Na sesji „Dlaczego?” przeprowadzamy taką właśnie licytację priorytetów. Jeżeli wartością rezultatu, czyli tego, co stoi na końcu mojej drogi zawodowej, jest dom i rodzina, wszystko będę robił z tym nastawieniem. Może nawet więcej, bo najbliżsi są świetnym motywatorem moich działań. Uważam, że biznes da się pogodzić z życiem osobistym tak, żeby rozwijać się na obu tych płaszczyznach. I trzeba o to walczyć, bo jeżeli żyjemy tylko pracą, zamykamy się na relacje. A bez relacji żyje się nam bardzo trudno.

A Pan jak równoważy te dwie sfery życia? Gdzie, jak i z kim szuka Pan wytchnienia po pracy?

To będzie mocno monotematyczny wywód, bo za swojego największego kumpla i przyjaciela uważam… żonę. (uśmiech) Co prawda mając małe dziecko, nie możemy sobie pozwolić na to, żeby dłużej pobyć we dwoje, ale starsze córki już czasem puszczają nas z domu. Jakiekolwiek wyjście: do galerii, teatru, kina czy na koncert, ale właśnie z moją Anią – to mój najlepszy relaks! A jeśli się uda, to jeszcze na kawę albo drinka, aby porozmawiać w spokoju o tym, co dla nas ważne.

A druga rzecz, która ładuje moje akumulatory? Może nie jestem jakimś supernaturystą, ale mam dom z ogrodem i bardzo lubię, może nawet nie tyle przebywać w tej naturze, co ją porządkować (wysokie osiąganie w Gallupie). Gdy skoszę trawę, wypielę grządki, przytnę żywopłot i od razu zobaczę efekt swojej pracy, mam duże poczucie satysfakcji. To też jest oderwanie od tego, co robię w pracy – od rozmowy. Kiedyś uciekałem od samotności, a raczej od zdefiniowania jej w sobie – bo w pierwszej dziesiątce Gallupa mam taki talent jak czar: ciągłe zdobywanie aprobaty – a dziś ją lubię i celebruję. Dobrze się czuję, gdy mogę pobyć sam na sam ze swoimi myślami, a praca w ogrodzie temu sprzyja. No i oczywiście, jeśli tylko jest okazja, wybrać się w góry, chętnie z niej korzystam! Góry są miejscem, gdzie jestem bliżej Boga i nieba, gdzie odnajduję swojego ducha, gdzie widzę całą fantastyczność i piękno tego świata. To mnie podnosi, dodaje mi sił…

Dostrzega Pan paralelę? Rośliny, które Pan pielęgnuje, dosłownie. Góry, które pokonuje Pan sam albo z kimś… Robi Pan to samo w wolnym czasie, co zawodowo jako coach!

(uśmiech) Teraz mi Pani uświadomiła, że moje ścieżki tak pięknie się zbiegają. Niesamowite!

Udany dom, rodzina, kariera – człowiek sukcesu! Panie Arku, czego mogę Panu życzyć?

Może zanim odpowiem na to pytanie… W czwartej sesji Kompasu bazujemy na metodologii Simona Sinka. On w swojej książce dla menedżerów Zaczynaj od dlaczego fajnie opisuje spotkanie amerykańskich przedsiębiorców, bardzo mocno zmotywowanych na rozwój. Kiedy padło pytanie: „Kto z państwa czuje się człowiekiem sukcesu?”, większość rąk powędrowała w górę. Po kolejnym: „A kto czuje się spełniony?”, nikt nie podniósł ręki. Jak widać, możemy odnosić wielkie sukcesy, mieć miliony na koncie – oni mieli nawet miliardy! – a nie do końca czuć się spełnieni w swojej pracy i życiu.

Dlatego życzę sobie, by moje „dlaczego” mogło się nieustannie realizować. Mam tutaj na myśli pogłębianie własnej świadomości i wspieranie w pogłębianiu świadomości innych. A druga część mojego „dlaczego” jest taka: chciałbym, aby świat wokół mnie był szczęśliwszy. I to mi w zupełności wystarcza. Jeżeli po sesji z klientem, usłyszę od niego jedno proste zdanie: „Tak, teraz rozumiem” albo „To mi było potrzebne”, to usypiam z poczuciem spełnienia. Albo gdy od mojego dziecka usłyszę: „Dzięki, tato, że o tym ze mną pogadałeś, bo lepiej to zrozumiałem” – i nie chodzi wcale o matematykę, a najczęściej o relacje ze sobą lub z innym człowiekiem – czuję spełnienie. I tego życzę sobie, moim klientom i każdemu człowiekowi na świecie: żeby mógł zasypiać każdego dnia z poczuciem spełnienia.

Przyłączam się do życzeń! Dziękuję, że podzielił się Pan z nami swoją niezwykłą historią.
Rozmawiała Ewa Anna Baryłkiewicz

POBIERZ BEZPŁATNY (0 zł) PORADNIK

„Przebudzenie Przedsiębiorcy”

7 ważnych lekcji dla każdego właściciela (małej) firmy



  • Jak zmienić ciągłe "gaszenie pożarów" w firmie w stabilny wzrost,
  • 3 proste (i skuteczne) narzędzia, które sprawią, że Twoi pracownicy zawsze będą wiedzieli co i jak mają zrobić,
  • 5 kluczowych elementów strategii biznesowej, bez których nie osiągniesz wysokich zysków.

pp_new

Pobierając materiały, wyrażam zgodę na otrzymywanie newslettera i informacji handlowych od Coraz Lepszej Firmy.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Ewa Anna Baryłkiewicz

Dziennikarka, redaktorka, autorka wielu tekstów i wywiadów, głównie z ludźmi kultury i największymi gwiazdami polskiego show-biznesu. Pracowała w wydawnictwach Bauer, Edipresse, ZPR Media, m.in. w Super Expressie, miesięczniku Zdrowie, Na Żywo, Dobrym Czasie. Publikowała w magazynach: Villa, Czas na wnętrze, Holistic Health, Olive, Sekrety Urody, Życie na gorąco, Poradnik Domowy, NAJ i wielu innych tytułach prasowych i internetowych. Przez ostatnie lata była freelancerką. Jest autorką dwóch autobiografii: W chmurach. Taniec, moje życie, o pasji i drodze zawodowej tancerza Stefano Terrazzino, oraz Urszula, powstałej we współpracy z wokalistką Urszulą Kasprzak. I powoli zaczyna pisać trzecią książkę...