Wywiady

„Stomatolodzy chcą zakładać własne gabinety, bo to jest prestiżowe i wydaje się bardzo dochodowe. Jednak nie do końca wiedzą, z czym to się wiąże od strony biznesowej” – wywiad z Pawłem Szczepaniakiem

Karolina Głogowska
Paweł Szczepaniak

Paweł Szczepaniak to człowiek, który potrafi przywrócić pacjentowi pełne uzębienie w siedem godzin. Mimo to bał się założenia firmy; tak samo, jak wzięcia udziału w szkoleniach biznesowych CLF. Na szczęście udało mu się przełamać własny opór oraz obawy swoich pracowników. W rozmowie z nami wyjaśnia m.in., co jest najważniejsze w prowadzeniu kliniki stomatologicznej i dlaczego lekarz musi wykazać się czasem umiejętnościami sprzedażowymi.


Przed chwilą skończył Pan przeprowadzać zabieg stomatologiczny… Rozumiem, że oprócz zarządzania firmą nadal zajmuje się Pan leczeniem pacjentów?

Tak, ale w coraz mniejszym zakresie. Specjalizuję się przede wszystkim w nowoczesnej usłudze „Uśmiech w jeden dzień”, którą oferujemy w naszej Klinice. Jeśli przychodzi do nas pacjent ze zdewastowanym uzębieniem, to w ciągu jednego zabiegu możemy je usunąć, wprowadzić implanty i na nich wykonać nowe zęby. To trwa siedem, osiem godzin…

To duży wysiłek i odpowiedzialność. Łatwo Pan znosi taką presję?

Przyznaję, że jest to wyzwanie i chyba właśnie to mi się najbardziej podoba (śmiech). Zresztą przed tego typu zabiegami analizuję, co może pójść nie tak, jakie pojawią się komplikacje, jak będę mógł sobie z nimi poradzić, jakie rozwiązania wprowadzę. Nie ukrywam jednak, że później muszę oczyścić głowę. Uprawiam triathlon, więc wskakuję na rower lub idę biegać i robię sobie kilkugodzinny reset.

Stomatolog to taki zawód, o którym rodzice często marzą dla swoich dzieci. Czy w Pana przypadku też tak było?

Nie zaskoczę Pani (śmiech). Moja mama jest stomatologiem i właściwie nigdy nie myślałem o tym, żeby kształcić się w innym kierunku… Może poza jednym epizodem pod koniec szkoły podstawowej, kiedy zastanawiałem się nad klasą o profilu marketingowym w liceum.

Dzieciom często włącza się taki bunt. Widzą, ile konkretna praca kosztuje rodzica i postanawiają, że pójdą inną drogą.

Bardzo się cieszę, że ostatecznie się nie zbuntowałem i jednak zostałem stomatologiem. Ludzie często pytają, co to właściwie za studia. Czego można się uczyć o 32 zębach i to przez pięć lat (śmiech)… Tymczasem to bardzo szeroka dziedzina z wieloma specjalizacjami. Dodatkowo bardzo szybko się rozwija pod kątem technicznym.

Oczywiście można skupiać się wyłącznie na łataniu zębów, ale można też pójść w stomatologię przez duże „s”, robić ważne i bardzo ciekawe rzeczy. Nie chciałbym wpadać w patos i mówić o zmienianiu ludziom życia, jednak pacjenci często zgłaszają się z poważnymi problemami, które ich ograniczają…

A Pan przywraca im „uśmiech w jeden dzień”. To jest istotna zmiana życia.

Defekty czy brak zębów rzeczywiście rzutują na aspekt społeczny naszego funkcjonowania. Towarzyszą temu kompleksy. Taka osoba staje się wycofana, rzadko się uśmiecha, zakrywa usta. Miałem pacjentów, którzy dziękowali mi za odmianę. Po zabiegu odzyskali pewność siebie, a to sprawiło, że dostali wiatru w żagle, otwarli się na nowe wyzwania.

Poszedł Pan jednak w stomatologię przez duże „s”. Jest Pan ekspertem implantologii, autorem publikacji naukowych oraz tłumaczeń. Nie korciło Pana, żeby robić karierę naukową zamiast zakładać firmę?

Przez jakiś czas pracowałem na uczelni i nawet prowadziłem studentów. W tym środowisku panuje jednak silny system hierarchiczny. Niestety często jest tak, że młodym osobom, które się wyrywają i przychodzą z nowymi pomysłami, podcina się skrzydła. Entuzjazm i chęć rozwoju są przyduszane. A dla takich ludzi jak ja, to trudne.

Zamiłowanie do nauki jednak zostało, bo obecnie prowadzi Pan także szkolenia dla lekarzy…

Tak, organizuję wykłady, opracowuję autorskie metody. Lubię mówić, dzielić się wiedzą. Mam świadomość, że robię to także dla siebie: realizuję się w tym i sprawia mi to dużą przyjemność.

Tak naprawdę zaczęło się od tłumaczeń. Na jednej z konferencji przyglądałem się pracy tłumacza konsekutywnego i doszedłem do wniosku, że to coś dla mnie. Najpierw tłumaczyłem teksty branżowe, potem książkę, w końcu zacząłem się pojawiać jako tłumacz ustny. Apetyt rósł w miarę jedzenia (śmiech). W pewnym momencie pomyślałem: Dlaczego mam być cieniem prowadzącego? Moja wiedza jest coraz większa, więc mogę się nią podzielić, opowiedzieć coś interesującego. To jednak coś zupełnie innego niż praca wykładowcy na uczelni. Bycie wolnym strzelcem to zupełnie inny komfort pracy.

Jak w takim razie wyglądały Pana początki jako właściciela firmy?

Powiem szczerze, że bardzo bałem się tego kroku, choć w pewnym sensie był on oczywisty. Po roku 90. stomatologia jako jedna z pierwszych dziedzin gospodarki szybko się usamodzielniła. Ludzie chcieli się leczyć, pojawiały się nowinki z Zachodu, a przychodnie publiczne nie były w stanie ich zaoferować. Powstawały więc małe, jednostanowiskowe gabinety. Z biegiem lat okazało się jednak, że potrzeba w nich więcej personelu: na recepcji, asysty, innych lekarzy… Moja mama także prowadziła niewielki gabinet i było jasne, że w pewnym momencie go po niej przejmę.

Problemem było to, że w okresie przejściowym nie do końca potrafiła oddać mi pełną odpowiedzialność. Chyba najbardziej bałem się właśnie tego, że będę musiał konsultować decyzje, a firma tak do końca nie będzie moja. Później role się odwróciły i to mama była zatrudniona u mnie, a ja ostatecznie otwarłem gabinet w innym miejscu.

Jednak nie udało się uniknąć innych problemów?

Mało kto wie od początku, jak prowadzić firmę… Większość stomatologów chce zakładać własne gabinety, bo to jest prestiżowe i wydaje się bardzo dochodowe. Jednak wchodząc w tę dziedzinę gospodarki, nie do końca wiemy, z czym to się wiąże od strony biznesowej.

Z jakimi wyzwaniami mierzy się klinika stomatologiczna?

Stomatologom, zresztą nie tylko im, wydaje się, że nasza działka to „kura znosząca złote jaja”, jak mówi mój kolega po fachu. A przecież to tak nie działa. Prowadzenie gabinetu stomatologicznego nie różni się bardzo od zarządzania inną działalnością gospodarczą. Są klienci, trzeba o nich zadbać, bilans musi się zgadzać. Trzeba być profesjonalnym, umieć sprzedać swoje usługi, zdobyć klientów i zatroszczyć się o nich.

Największa różnica jest taka, że my działamy na pograniczu – bo z jednej strony jest sprzedaż i usługa, a z drugiej przecież leczymy człowieka. Ten dualizm cały czas nam towarzyszy: gdzie się kończy komercja, a zaczyna leczenie – i odwrotnie.

A czy jest jakiś newralgiczny punkt w branży? Coś, co decyduje o tym, że do jednej kliniki pacjenci chodzą chętniej i częściej niż do innej?

Myślę, że to będzie szeroko pojęta obsługa klienta. Mało kto w ogóle lubi chodzić do stomatologa. Mamy często pacjentów, którzy się boją albo wstydzą. Zdarzyła mi się sytuacja, że poprosiłem pacjenta, który nie posiadał własnych zębów, o zdjęcie protez. Odpowiedział, że czuje się tak, jakby ściągał przy mnie spodnie. Poziom dyskomfortu psychicznego bywa więc bardzo duży. Wizyty często wiążą się z pewnego rodzaju obnażeniem.

Rolą lekarza, higienistki czy nawet recepcjonistki jest pomoc pacjentowi w zrobieniu tego kroku. Czasem trzeba też powyciągać z niego różne informacje: co i dlaczego jest jego problemem. Potrzebna jest opieka, ale także zrozumienie. Dopiero wtedy możemy wprowadzić odpowiednie leczenie.

Ważne jest podejście, że najpierw zajmujemy się pacjentem, a dopiero potem jego zębami.

Lekarzom często zarzuca się, że nie potrafią rozmawiać z pacjentami…

Muszę stwierdzić, że w naszym środowisku jest nadal niska świadomość co do tego, jaką wagę ma obsługa pacjenta. Wielu lekarzy traktuje go jak petenta, z góry. Są także zdziwieni, gdy słyszą, że z pacjentem w ogóle trzeba rozmawiać, wytłumaczyć mu coś. Studia medyczne uczą podejścia rzemieślniczego, a my mamy do czynienia z człowiekiem.

To w ogóle bardzo ważne, żeby patrzeć na biznes z perspektywy klienta, a nie tylko lekarza, któremu wydaje się, że jego oferta jest super.

Podam Pani zabawny przykład. Otrzymałem kiedyś w prezencie gablotę z zabytkowymi narzędziami. Były tam kleszcze, dźwignie, wiertarka. Wszystko pięknie wykonane, ekskluzywne. Robiło wrażenie. Umieściłem ją w gabinecie w widocznym miejscu na recepcji jako ciekawy artefakt. Kiedy pacjenci go zobaczyli, to łapali się za głowę (śmiech). Bardzo źle im się to kojarzyło. Mój spaczony stomatologiczny umysł ocenił, że coś jest świetnym pomysłem. Niestety odstraszał on pacjentów…

Czy poza obsługą klienta pojawiły się konkretne trudności w prowadzeniu biznesu, które skłoniły Pana do wzięcia udziału w takich szkoleniach, jakie oferuje Coraz Lepsza Firma?

Kiedy zacząłem prowadzić firmę, zaczęły się pojawiać problemy z pracownikami. W mojej klinice pracują inni lekarze, asystentki, recepcjonistki, anestezjolodzy, pani sprzątająca… Do każdej z tych osób trzeba trochę inaczej podejść, inaczej mówić. Okazało się, że nie mam żadnej fachowej wiedzy, jak to zrobić. Czasem pracownicy wręcz zaskakiwali mnie pytaniami, a ja się czułem coraz mniejszy.

W naszej branży także są kursy dotyczące prowadzenia własnej firmy. Organizują je bardziej doświadczeni stomatolodzy, którzy dzielą się swoją wiedzą. Zrobiłem jeden, drugi, trzeci kurs… I okazało się, że każdy prowadzący ma inne podejście. U jednego sprawdziło się coś, co zupełnie nie zadziałało u innych. Dostawałem więc różne informacje, często ze sobą sprzeczne, i nie wiedziałem, jak je posklejać. Nie poszło to jednak na marne, bo na jednym z kursów poznałem osobę, która była już po szkoleniach w CLF i opowiedziała mi, ile się na nich nauczyła.

Nie zdecydował się Pan jednak od razu…

Najtrudniejsze było dla mnie przyznać się, że czegoś nie wiem, i się tego nie wstydzić. Nie przed kimś, ale przed sobą. Oczywiście miałem świadomość, że nie posiadam pewnych narzędzi i muszę je zdobyć. Bałem się jednak, że kiedy pójdę na kurs, to okaże się, że moje luki są jeszcze większe, niż sądziłem.

To coś zupełnie innego niż przyswajanie nowej wiedzy z zakresu stomatologii, w której już był pan ekspertem…

Dokładnie. Bardzo lubię się uczyć i rozwijać w tym kierunku. Mam dużą wiedzę i tylko ją uzupełniam. Natomiast jeśli chodzi o biznes… Byłem zupełnie zielony. To mnie przerażało, musiałem się przełamać.

Co Pana ostatecznie zachęciło?

Od początku bardzo ujęło mnie to, że w CLF otrzymujemy jedną spójną filozofię. Zakładam, że to, co mówi Paweł Królak, nie jest jedynym sposobem na osiągnięcie celu, ale za to sprawdzonym i skutecznym. Dostaję pudełko narzędzi, śrubek, pasujących do tego kluczyków – i to działa.

Z doświadczenia zawodowego wiem, że również w stomatologii są różne sposoby leczenia, które prowadzą do tego samego efektu. Jestem jednak zwolennikiem tego, by najpierw poznać dokładnie jedną metodę, a dopiero potem porównywać ją z innymi.

Jakie narzędzia wykorzystał Pan w swojej firmie w pierwszej kolejności?

Jedną z ważniejszych rzeczy na początku było podejście do pracowników, ich rekrutacja i obsługa. Chodziło o to, żeby nie pudrować firmy od zewnątrz, ale sprawić, by jej środek dobrze działał. Efekty i sukcesy przedsiębiorstwa powinny wynikać z mechanizmów wewnętrznych.

Gdyby miał Pan porównać swoje podejście do rekrutacji przed szkoleniami i dzisiaj… Jakie są różnice?

Kiedyś byłem przeszczęśliwy, kiedy ktoś w ogóle przyszedł na rozmowę o pracę (śmiech). Kończyło się tak, że zatrudniałem pracownika tylko dlatego, że się pojawił. Teraz te rozmowy wyglądają zupełnie inaczej. Przede wszystkim wiem, kogo szukam, rozmowa ma kilka etapów, czasem każde ze spotkań trwa blisko godzinę.

Czy już na etapie rozmowy myśli Pan o tym, jak ta osoba zostanie obsadzona?

Tak, nauczyłem się, że każdy z nas ma pewne predyspozycje do wykonywania różnych czynności. W pewnych zadaniach czujemy się dobrze, w innych nie. Kluczem jest powierzanie danej osobie obowiązków, w których będzie się ona realizowała.

Kiedyś dawałem np. ogłoszenie o pracę w charakterze recepcjonistki i zakładałem, że osoba, która się zgłasza, jest w tym dobra. Potem okazywało się, że była kilometry świetlne od moich oczekiwań. To, że ktoś chce wykonywać daną pracę, wcale nie znaczy, że ma ku temu predyspozycje. I trzeba to na początku sprawdzić. Bardzo pomocne w tym zakresie są testy Gallupa, które poznałem dzięki CLF.

W jaki sposób test Gallupa, określający natężenie talentów, pomaga Panu rekrutować i planować pracę stomatologów?

Wiem na przykład, jak obsadzić danego lekarza w procesie leczenia czy obsługi klienta. W mojej Klinice, tak jak w wielu innych, działa coś takiego jak „zielona strefa”. Zanim pacjent usiądzie na fotelu stomatologicznym, rozmawiamy w neutralnym miejscu o tym, co się będzie działo, jakie czynności wykonam, jak to będzie przez niego odczuwane itd. Wykonuję zdjęcia, które pokazuję potem na dużym ekranie, wyjaśniam, jaki jest problem, jak do niego doszło. Po zabiegu omawiamy dalsze kroki. Klient zostaje więc wyposażony w paczkę informacji. To wydaje się niby oczywiste, ale dla wielu lekarzy takie nie jest…

Rozumiem, że nie każdy lekarz nadaje się do prowadzenia rozmowy w „zielonej strefie”…

Załóżmy, że pacjent ma chorego zęba. Przecież z tego powodu nie umrze. Jak mu wytłumaczyć, że jest potrzeba leczenia? Nawet jeśli dzisiaj nic go nie boli, za pół roku może zacząć i wtedy leczenie będzie dużo trudniejsze i droższe. Trzeba pokazać klientowi skutki braku decyzji, a nie każdy potrafi to zrobić. Po to właśnie są testy.

Lekarz, który ma zachęcić pacjenta do procesu leczenia, musi być frontmanem, mieć zdolności interpersonalne, a powiedziałbym nawet, że sprzedażowe. Po rozmowie z nim pacjent może zostać skierowany do innego lekarza, który jest świetnym specjalistą stomatologicznym, ale przy okazji… mrukiem. Ktoś może przeprowadzać doskonałe leczenie kanałowe, ale nie mieć żadnych umiejętności miękkich. Nie powierzę mu przecież konsultacji, bo to byłby dramat. Inna sprawa, że przekonanie niektórych lekarzy do zmiany podejścia wcale nie jest proste…

Jak stomatolodzy w Pana Klinice zareagowali na testy?

Byli zdziwieni i nie rozumieli, czego od nich chcę (śmiech). Jedna z osób stwierdziła nawet, że nie będzie brała w tym udziału, bo – jak stwierdziła – to niewiarygodne i zbytnio ingerujące w osobiste strefy. Poczułem się dotknięty, bo to w jakiś sposób podważało mój system wartości, coś, w co zacząłem wierzyć.

Byłem też zaskoczony, bo przecież miałem do zaoferowania wartościowe narzędzie. Sam dzięki testom zdobyłem cenną wiedzę. Zawsze zdawałem sobie sprawę z tego, że lubię się uczyć i rozwijać. Kiedy to zostało uznane za jeden z moich głównych talentów, to poczułem się dobrze sam ze sobą. Okazało się, że to nie są wygórowane ambicje, tylko moja niezbywalna cecha. Pomyślałem, że moi lekarze także mogą wyciągnąć cenne wnioski. Niestety oni tak do tego nie podeszli (śmiech). To też pokazuje różny poziom otwarcia ludzi na samoświadomość. Niektórym wystarczy stwierdzenie „jestem, jaki jestem”.

Kolejnym problemem była sama niechęć do zmian. Zanim człowiek wyrobi sobie jakiś nawyk, może się wydawać, że nowe procedury będą wymagać sporo czasu. Z każdą nowością jest tak, że trzeba najpierw przewalczyć siebie, bo mało komu chce się coś w sobie zmieniać.

Skoro mowa o różnych talentach… Prowadzi Pan Klinikę razem z żoną, która jest z wykształcenia artystką malarką. To dość nietypowy duet.

Kiedyś nie wyobrażałem sobie, że moja partnerka mogłaby nie być stomatologiem… Dzisiaj nie wyobrażam sobie żony stomatologa (śmiech). Specyfika moich studiów była taka, że w ogóle nie mieliśmy kontaktu z innymi kierunkami. Poza tym relatywnie dużo czasu spędzaliśmy na nauce. Siłą rzeczy trochę zamknęliśmy się w swoim środowisku, a człowiek szuka partnera w otoczeniu, które jest najbliżej. Moją żonę poznałem kilka lat po studiach i była ona najpierw… moją pacjentką.

Przyznam, że Hala broniła się rękami i nogami przed dołączeniem do zespołu kliniki. Z drugiej strony widziała moje rozterki i bardzo chciała mi pomóc, więc zaczęła się coraz bardziej angażować. Zresztą oboje działaliśmy wtedy na czuja, metodą prób i błędów.

Jak połączenie umysłu ścisłego z artystycznym sprawdza się w firmie?

Na początku powodowało to zabawne sytuacje. Pracuję w tabelkach. Pacjenci są poumawiani na konkretne terminy. Wszystko jest dopracowane co do minuty. W stomatologii pewne procesy liczy się w sekundach. Pracujemy w silnych i mocno określonych ramach czasowych. Tymczasem Hala jest osobą, która źle się czuje w takim ograniczeniu. Nie lubi sztywnych granic. Dzięki temu zupełnie inaczej postrzega świat, ma inną wrażliwość, co innego jest dla niej ważne. W firmie to się doskonale sprawdza, bo ona widzi elementy, których ja nie zauważam, i na odwrót. Moja żona pozwala mi spojrzeć na pewne problemy jej oczami.

Braliście Państwo wspólnie udział w szkoleniach CLF. Czy to też przyniosło jakieś korzyści?

Bywało tak, że słuchaliśmy tego samego szkolenia, a zwracaliśmy uwagę na inne rzeczy. Nie dlatego, że czegoś nie zrozumieliśmy, ale właśnie dzięki temu, że mamy różną wrażliwość. To było dla nas niesamowicie cenne doświadczenie. Jestem zdania, że warto brać udział w kursach CLF jako zespół, bo przykłada się wagę do różnych aspektów.

W firmie żona zajmuje się marketingiem i najbardziej skorzystała na szkoleniu Machina Produkująca Klientów. Zresztą informacja z tego szkolenia – żeby nie być takimi jak inni, ale się wyróżniać – była dla mnie game changerem. Oczywiście chodzi o konsekwentne wyróżnianie się.

Proces reklamowania się i pokazywania innym powinien być spójny. To ma być historia, którą opowiadamy. Dzisiaj klienci, którzy przychodzą do nas po raz pierwszy, często mówią, że spodobała im się nasza strona internetowa, bo nie jest tak sztampowa, jak strony innych klinik. Niby komunikujemy odbiorcom to samo, ale z trochę innej perspektywy.

Wygląda na to, że podział zadań nastąpił u Państwa w sposób naturalny. Czy miał Pan problem z delegowaniem innych obowiązków?

Nauczyłem się, że jeśli chcę się rozwijać, to nie mogę robić wszystkiego sam. Dlatego cieszę się, że jest moja żona, która poza marketingiem ogarnia dużo spraw administracyjnych i kadrowych. To jest sprawny proces, który przypomina lejek: ona zbiera informacje, a ja mam do podjęcia dwie decyzje, a nie na przykład dwadzieścia. Dostaję od niej gotowe rozwiązania i mówię: w lewo albo w prawo. Nie muszę już przeprowadzać całej analizy.

Tak samo nie zajmuję się już dużą częścią zabiegów stomatologicznych. Zostawiam je innym lekarzom, bo albo są w czymś lepsi, albo mam do zrobienia coś innego, w czym jestem bardziej wydajny. Oczywiście zdarzają się pacjenci nalegający na to, żeby leczyć się koniecznie u mnie. Zazwyczaj jeszcze się wtedy łamię (śmiech).

Kolejny obszar, który deleguję, to finanse. Wbrew powszechnej opinii są one w naszej branży dużym wyzwaniem. Wydaje się, że stomatolodzy dużo zarabiają. Mam też świadomość, że np. 1000 zł za leczenie to dla pacjenta spora kwota. Jednak koszty utrzymania gabinetu są potężne. Trzeba bardzo rozsądnie wydawać pieniądze, żeby w ogóle utrzymać klinikę.

Dlatego raz czy dwa razy w tygodniu spotykam się z moim zewnętrznym dyrektorem finansowym i omawiamy, w którą stronę się kierować. Pozbyłem się już tej potrzeby, że muszę być najlepszy w każdym aspekcie prowadzenia firmy. Nigdy nie będę mistrzem finansów, bo to nie jest moja bajka. Wolę korzystać z doświadczenia, wiedzy i pomysłów fachowców w danej dziedzinie.

Paweł Szczepaniak, dentysta
W jakim kierunku chciałby Pan rozwijać Klinikę?

Mam plany, ale nie idą one w ilość czy wielkość, tylko w jakość. Wydaje mi się, że gabinet stomatologiczny wymaga pewnej opieki właścicielskiej. Pacjenci lubią konkretną osobę, konkretnego lekarza i przywiązują się do niego. Może czas zweryfikuje to podejście, ale na razie nie wyobrażam sobie, że otworzę filię w innym mieście i będę miał nad nią taką samą kontrolę.

Chcę rozwijać klinikę w kierunku jakości, podnoszenia standardów – swoich oraz lekarzy, z którymi współpracuję. W tych obszarach jest jeszcze kolosalnie dużo do wyciśnięcia. Jestem bardzo zadowolony z poziomu leczenia i tu nie mam żadnych wątpliwości. Natomiast wiem, że możemy jeszcze bardziej podnosić jakość obsługi.

Sam także mam obszary, nad którymi będę pracować. Na pewno chciałbym lepiej komunikować czy egzekwować. Lubię zarządzać, mentorować, ale bywa, że brakuje mi na to czasu. Chciałbym być bardziej efektywny, skupić się na tych 20 procentach, które przynoszą 80 procent korzyści.

Rozmawiała Karolina Głogowska

Pobierz BEZPŁATNIE (0 zł) poradnik

10 pomysłów na nieoczywistą promocję małego biznesu



  • Poznasz 10 historii sukcesu małych firm, które wcześniej miały problemy z pozyskaniem klientów – te konkretne działania przyniosły im piorunujący wzrost sprzedaży (nawet o 218%!)
  • Dzięki specjalnie przygotowanym pytaniom dostosujesz te pomysły do swojej firmy i konkretnej branży – koniec z martwieniem się o sprzedaż w kolejnym miesiącu!
  • Przestaniesz marnować czas na wymyślanie i testowanie rozwiązań, które są skazane na niepowodzenie.

10pomyslow-form
Pobierając materiały, wyrażam zgodę na otrzymywanie newslettera i informacji handlowych od Coraz Lepszej Firmy.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Karolina Głogowska

Była redaktorką prowadzącą i wydawczynią w serwisach internetowych Wirtualnej Polski. Jako dziennikarka pisała także dla Onetu i Polskiej Agencji Prasowej. Zajmowała się redakcją powieści, książek poradnikowych i lifestylowych. Współpracowała z Dorotą Wellman przy zbiorze wywiadów pt. „Jak być przyzwoitym człowiekiem?”.
Od 2018 roku pisze i wydaje własne książki. Ma na koncie trzy powieści obyczajowe, które powstały w duecie z Katarzyną Troszczyńską. Jest autorką thrillerów psychologicznych. Interesują ją głównie ważne, kontrowersyjne tematy społeczne i mroczne zakamarki ludzkiego umysłu.