Wywiady

Jung-off-ska, Pippi i spółka – wywiad z Edytą Jungowską

Ewa Anna Baryłkiewicz
Edyta Jungowska

Cechuje ją pasja, odwaga, bezkompromisowość i przewrotne poczucie humoru. Zupełnie jak… Pippi Pończoszankę, jej literacką bohaterkę z dzieciństwa. I to właśnie jej Edyta Jungowska – którą pokochaliśmy za rolę siostry Bożenki w serialu Na dobre i na złe i Judyty w Ja wam pokażę! – zawdzięcza swój drugi zawód.

Fot: Izabela Grzybowska

Trzynaście lat temu aktorka oraz jej partner życiowy, reżyser Rafał Sabara, założyli wydawnictwo Jung-off-ska, by móc nagrać książki Astrid Lindgren. Dzisiaj w portfolio mają ponad trzydzieści audiobooków, pracują nad kolejnymi, a charakterystyczny głos Edyty Jungowskiej rozbrzmiewa w wielu domach.

A jak czuje się znana lektorka w roli prezeski? Posłuchajcie!


Jung-off-ska – trafiona nazwa dla wydawnictwa! Jest i „Jung”, i „off”…

Tak, załapał się nawet Gustaw Jung, czyli moje marzenia senne, i „jung” jako młodość, bo działamy przecież dla dzieci… i w tym wszystkim jestem ja! Nazwę wymyślił Rafał Sabara, mój partner, nie tylko w biznesie.

Edyta Jungowska w studio

Fot: Kinga Hołub


Od trzynastu lat wydają Państwo audiobooki z bajkami dla dzieci. Skąd pomysł na firmę rodzinną?

Jung-off-ska rzeczywiście od lat znana jest z tego, że wydaje audiobooki, ale powstała na potrzeby produkcji telewizyjnej. W 2008 roku tworzyliśmy z Rafałem mikroserial Babska jazda dla TVN Style – ja w nim grałam, razem z Kasią Kwiatkowską, a Rafał był jednym ze scenarzystów i go reżyserował. To była krótka forma komediowa, co wcale nie znaczy, że łatwa, bo jeśli w scenariuszu nie ma dramaturgii i tempa, widz podczas piętnastominutowego odcinka potrafi się nieźle wynudzić.

Pracując nad nią, siadłam po raz pierwszy w życiu z montażystą do montowania materiału filmowego. Przekonałam się również, co w praktyce znaczy słowo deadline i jak wielki może być stres, gdy coś się obsunie na planie i trzeba harować od wieczora do bladego świtu, kiedy za oknem ptaki zaczynają śpiewać.

Jako że byliśmy producentami serialu, zaprosiliśmy na plan znajomych – oczywiście tych, których talent ceniliśmy i z którymi lubiliśmy pracować – a oni zbudowali tu własne działy: kostiumów, make-upu itd. Dobry feeling, to jest to! O gustach, jak mówią, się nie dyskutuje, jednak ważne jest, żeby ludzie pracujący razem mówili podobnym językiem. Jeśli pewne rzeczy na pewnym etapie życia zostały obejrzane, przesłuchane, przeczytane, to inspiracje, którymi się potem posługujemy w pracy, są dla wszystkich jasne i zrozumiałe – i tak właśnie z nami było! Trzy miesiące pracy, gigantycznej, ale jaka przygoda!

Wyzwanie? Pierwszy raz wystąpiła Pani po drugiej stronie kamery. I to w roli… pracodawcy!

Bez Rafała nie dałabym rady, dawał mi wielkie wsparcie. Ale i tak nie uchroniliśmy się od błędów. Pierwszy raz miałam wtedy kontakt z księgową, a ona… no, nie ułatwiała nam pracy.

Od tej drugiej strony zobaczyłam też, ile stresu generuje problem techniczny, choćby w sytuacji, kiedy na plan nie dojedzie na czas sprzęt, a cała ekipa czeka na rozpoczęcie zdjęć.

Ktoś powie: „Ale jak to? Gwiazda może się trochę spóźnić, ale sprzęt?!”. Niestety najmniej zaangażowana w sprawę osoba z pionu technicznego chciała robić za gwiazdę. Ale i z nią sobie poradziliśmy. (śmiech) Po raz pierwszy miałam poczucie odpowiedzialności, i to ogromnej, nie tylko za siebie i swoją pracę, ale i za to, jakich ludzi zapraszam na plan. I te doświadczenia stały się zalążkiem naszej firmy rodzinnej.

A jak to się ma do audiobooków? Praca w produkcji filmowej nie ma z nimi nic wspólnego…

Fakt, ale skoro otworzyliśmy już firmę, uznaliśmy, że to jest dobry moment, by wydać audiobooki o Pippi, o których marzyłam od wielu, wielu lat.

Co mnie zaskoczyło? Że w pracy wydawniczej masz przede wszystkim do czynienia ze sprzedażą, sklepami, magazynami. Śmieję się, że może kiedyś, w jakimś poprzednim wcieleniu, byłam magazynierem, bo okazało się, że lubię liczyć i nie sprawiają mi trudności kalkulacje. Kiedy trzeba było sprawdzić stany magazynowe, podejmowałam się tego z radością.

Całej tej logistyki uczyłam się na własnych błędach, wiele rzeczy robiąc na piechotę, dopóki nie odkryłam, że może to na przykład robić odpowiedni program komputerowy. (śmiech) Ale dzięki temu wiele się nauczyłam.

Struktura tej firmy jest zupełnie inna od poprzedniej. Sfera produkcji też – dla mnie ważne jest dobre studio nagrań, które załapie, że nasze audiobooki muszą być dopieszczone, a więc potrzebny mi jest najlepszy realizator na świecie (śmiech), a przede wszystkim czujny i cierpliwy. To samo dotyczy kompozytorów, plastyków, redaktorów. Nasi współpracownicy wiedzą, że jestem wymagająca. Ale myślę, że cenią to, widząc wspólne efekty.

Ale praca w studiu to nie wszystko. Zawsze wiedziałam, że jeśli chodzi o proces nagrywania audiobooka od strony aktorskiej, bez problemu sobie poradzę, bo mam spore doświadczenie radiowe i dubbingowe. Ale już sfera prawna, mówię tu o załatwianiu praw autorskich, jest skomplikowana. To było stresujące. Otworzyliśmy więc biuro i zatrudniliśmy ludzi, aby ogarnęli te papiery, ale też koordynowali produkcję, dostawy, promocje, bo działań zaczęło przybywać – sami nie dawaliśmy rady, poza tym powiem szczerze – sfera biurowa to nie jest coś, czego jestem wielką fanką. Z chęcią oddaję to w zaufane ręce.

Nie jest w tym Pani odosobniona. Wielu przedsiębiorców mówi, że nie lubi papierologii.

Nie, są ludzie, którzy lubią pracować w biurze i potrafią się świetnie tam zorganizować. I takich właśnie trzeba sobie znaleźć! No ale na początku musiałam wszystko robić sama, a łatwo nie było. Pomagali mi przyjaciele z dzieciństwa, z liceum. Koleżanka, z którą chodziłam do ogniska Teatru Ochoty prowadzonego przez Halinę Machulską, któregoś dnia powiedziała mi, że jest coś takiego jak warsztaty, a raczej szkolenia dla firm rodzinnych finansowane ze środków unijnych, i zapisała mnie na nie. Były super, naprawdę!

Chodziłam na nie przez półtora roku, poznałam fantastycznych przedsiębiorców. Firma rodzinna jest jednak zupełnie inną strukturą od tej klasycznej, bo rodzina, która ze sobą pracuje, generuje zarówno dobre, jak i złe rzeczy – i trzeba się na nie psychicznie przygotować, uodpornić na pewne zachowania, wiedzieć, jak sobie z nimi poradzić. I to jest chyba najtrudniejsze.

Czyli przeszła Pani menedżerskie szkolenie, poznała mechanizmy zarządzania własną firmą?

Tak, ale nie skończyłam marketingu jak niektórzy koledzy prowadzący biznesy. Natomiast ważne było dla mnie to, że zakładam firmę, która jest blisko mojego zawodu, i że wiem, co robię. I to był mój atut. Jedyny! (śmiech)

W tamtym czasie audiobooki nie były zbyt popularne, miały minimalną sprzedaż. Ich wydanie jest dużo droższe niż książek – ale to one stanowią podstawę ich sukcesu! W Hollywood mówią, że scenariusz to najtańszy element filmu, więc warto poświęcić mu dużo czasu i uwagi, żeby był naprawdę dobry.

Nam też zależało na tym, by pozyskać dobrą literaturę. Twórczość Astrid Lindgren była mi bliska od czasów, kiedy jako dziewczynka zaczytywałam się w przygodach Pippi. Z kolei pomysł na wydawanie audiobooków z twórczością tej autorki wziął się stąd, że kiedy mój syn miał sześć lat – czyli dwadzieścia trzy lata temu – Fundacja „Cała Polska Czyta Dzieciom” organizowała wielką kampanię społeczną „Czytaj dziecku 20 minut dziennie. Codziennie!” – mocno nagłośnioną w mediach i zwieńczoną galą – i zaprosiła mnie, jak i wielu moich kolegów aktorów do udziału w niej. Występowaliśmy w prime timie telewizyjnym i grając różne etiudy, namawialiśmy Polaków, by zaczęli czytać dzieciom. Mój syn, Wiktor, zagrał razem ze mną, a czytałam mu Pippi Pończoszańkę…

…do której jest Pani stworzona!

Dziękuję. I właśnie to samo usłyszałam od ludzi, którzy nas wtedy oglądali. A że od lat marzyłam o tym, by nagrać Pippi… Okazało się jednak, że to jest tak gigantyczna praca, że po prostu nie opłaca nam się wchodzić w nią tylko po to, żeby wydać jeden audiobook. Zdecydowaliśmy się więc wydać całą serię książek Astrid Lindgren.

To też zaowocowało znajomością z rodziną Astrid. Spotkaliśmy się osobiście z wnuczką Astrid Lindgren. Annika przyjechała do Polski przed pandemią. Gdy pojawiła się ze mną w Pytaniu na śniadanie, Marzena Rogalska śmiała się, że włoski na rękach stają jej dęba z wrażenia, że gości w studiu wnuczkę Astrid Lindgren, i zapytała ją, czy jest świadoma, jak bardzo mój głos jest kojarzony w Polsce z Pippi. Annika była mile zaskoczona! Byliśmy później z Rafałem z rewizytą w Szwecji, ponieważ wydawnictwo Anniki organizuje spotkania wydawców książek Astrid z całego świata.

No i w tej chwili w portfolio mamy ponad trzydzieści tytułów, z czego dwadzieścia zajmują pozycje napisane przez jej babcię. A uzupełniają je opowiadania stworzone na kanwie książek o Pippi i dzieciach z Bullerbyn, które nagraliśmy specjalnie dla maluchów.

Rodzice czasami boją się, że jeżeli dziecko będzie słuchać bajek, to nie nauczy się czytać – a jest odwrotnie! Wiem to z badań, które przysyłają mi fundacje zajmujące się czytelnictwem. Ważne jest, by także rodzice czytali swoim dzieciom, bo to buduje więź, ale… bądźmy szczerzy: oni często są zmęczeni, nie mają czasu. Wtedy sprawdza się audiobook. Książki Lindgren są idealne dla dzieci w wieku 4–8 lat i 8–12 lat, ale niedawno rozszerzyliśmy przedział wiekowy – Niekończąca się opowieść i Momo Michaela Endego wciągną do słuchania trzynastolatków.

Edyta Jungowska nagrywanie

Fot: Kinga Hołub


Opiekunowie dzieci, które wyrosły już z książek o Pippi, na pewno chętnie sięgną po te nowe tytuły.

Na to właśnie liczymy! Ende nie jest pisarzem tak znanym w Polsce jak Lindgren, a szkoda, bo jest fenomenalny. Wiem, że ktoś mógłby powiedzieć: „Ojej, ty masz w portfolio tylko książki swojego dzieciństwa! One były na topie trzydzieści lat temu!”. Tak. Zdarza się, że lektury się starzeją – jedne lepiej, inne gorzej. Mam jednak wrażenie, że te, które nagraliśmy, znakomicie przetrzymały próbę czasu. Tyle że za moich czasów te książki czytały dziewięcio-, dziesięciolatki, a dziś te audiobooki słuchane są przez cztero-, pięciolatki. I to było coś, co nas, wydawców, zaskoczyło: obniżony wiek słuchaczy.

A co zaskoczyło dzieci? Że można bawić się fajnie… przy pomocy kijka i sznurka. (uśmiech) Lindgren, Ende, Kästner to autorzy, którzy z wyjątkową czułością wnikają w dziecięcą wyobraźnię, traktują je po partnersku, opisują świat, jaki jest, nie słodzą, nie koloryzują czy mamią efektami. Bardzo głęboko wchodzą w dziecięce emocje i pomagają je nazywać. Bohaterowie tych książek rozmawiają ze sobą, potrafią bawić się wyobraźnią, inspirują się nawzajem, są dla siebie mili albo i nie, bo się złoszczą i kłócą, w ten sposób budują osobowość. Są w grupie, mają swój świat i podejmują śmiałe decyzje.

Kiedy Astrid Lindgren napisała te książki, nikt nie chciał ich wydać – uznano je za zbyt nowatorskie, wręcz antywychowawcze, szczególnie w stosunku do dziewczynek. We Francji wyszły mocno ocenzurowane! A to jest przecież podręcznik, jak ośmielić dziecko i wydobyć z niego to, co jest w nim najlepsze, odkryć jego prawdziwe talenty i mocne strony, a przede wszystkim traktować je poważnie.

I takie samo podejście ma Erich Kästner czy Michael Ende, który nie boi rozmawiać z młodym czytelnikiem wręcz o sprawach egzystencjalnych – co jest ważne w życiu, jakie zagrożenia czyhają we współczesnym świecie, jak się określać wobec kłamstwa, niesprawiedliwości – przecież to są pytania, z którymi mierzą się nie tylko dorośli.

Wspomniała Pani, że kiedy otwieraliście firmę, audiobooki były „w offie”. Jak patrzyli na ten biznes wasi bliscy? Nie powstrzymywali was? Nie ostrzegali, że utopicie w nim oszczędności?

Mój tata, jako że sam pracował kiedyś w biurze, pytał mnie, czy wiem, co to skoroszyt i segregator. (śmiech) Wiedział, że papierów będziemy mieć dużo, a że jesteśmy artystami, bał się, że po prostu się w nich zagubimy. I wie pani co? Jedyne, czego od początku skrupulatnie pilnowałam, to… żeby właśnie wsadzać wszystkie dokumenty do właściwych segregatorów. (śmiech)

A czy ja się bałam? Zawsze byłam bardzo aktywna, robiłam różne rzeczy i dawałam jakoś radę, więc wydawało mi się, że w tej pracy to już w ogóle wszystko zrobię lewym palcem. Bo co w tym trudnego? Usiądę sobie w studiu, przeczytam na głos książkę, wydamy ją w formie audiobooka – i już! Byłam też pewna, że będę mogła normalnie pracować w zawodzie aktorskim.

Niestety, bardzo się myliłam.

Gdy dopadły nas pierwsze problemy w studiu nagrań, dotarło do mnie boleśnie, że nie mogę planować premiery audiobooka w terminie, który zbiega się np. z premierą spektaklu w teatrze. Marzenie o własnej firmie wygenerowało we mnie dużo brawury i naiwnego myślenia, że „wszystko da się połączyć”, a życie pokazało, że nie zawsze się da i że jedną rzecz muszę odpuścić, żeby drugą zrobić dobrze i na czas.

A może ta brawura i szaleństwo powodują, że w ogóle „coś” robimy? Gdybyśmy na chłodno oszacowali, ile pracy musimy włożyć i jak duże ryzyko ponieść, może odpuścilibyśmy projekt?

Pewnie tak. Nawet czytając pani wywiady z przedsiębiorcami (na blogu CLF-u – przyp. red), da się zauważyć, że każdy z artystów, otwierając własny biznes, nie zdawał sobie sprawy, co tak naprawdę go czeka. Może osoba, która dobrze skalkulowałaby budżet i miała dobry plan budowania i rozwoju firmy, zastanowiłaby się na chłodno: „Skoro nikt nie wydaje u nas audiobooków, dlaczego ty chcesz je nagrywać? Może to nie spina się finansowo? Ktoś te nagrania kupi, na pewno, ale… w jakiej skali będzie ta sprzedaż? Czy z tego nakładu dasz potem radę utrzymać i siebie, i pracowników, i ponieść koszta utrzymania firmy?”.

Niestety ja tak racjonalnie nie kalkulowałam. (śmiech)

My na początku myśleliśmy raczej na zasadzie: „Robimy projekt – wydamy audiobook o Pippi!”. Tyle że projekt się wydłużył, bo jak mówiłam, udało nam się zdobyć prawa do dwudziestu książek Lindgren, a nagrywaliśmy je przez pięć lat. Być może moglibyśmy to zrobić dużo szybciej, ale oboje pracowaliśmy w teatrze.

Przy tak wielkim sukcesie wydawniczym? Pierwszy audiobook został bestsellerem Empiku!

Ten drugi też! A później bestsellery w kategorii „Audiobooki” zniknęły – gdyby nie to, dostalibyśmy na pewno kolejne. Mieliśmy fajną kampanię wspierającą, więc rzeczywiście mocno weszliśmy na rynek. Nie zarobiliśmy kroci, ale dobrze się pokazaliśmy i, co jest miłe, dostrzeżono nasz potencjał.

Zainwestowaliście wtedy we własne studio nagrań?

Nie. Wiadomo, że fajnie byłoby je mieć – może nawet dałoby się zdobyć na nie jakieś środki z Unii Europejskiej – ale jakoś się nie złożyło… Dobrze czy źle? Tego nie wiem. Dla mnie najważniejsza jest osoba, która pracuje w studiu nagrań. Bo maszyna maszyną, a człowiek człowiekiem – i chodzi o to, aby był fachowcem.

Poza tym my byśmy nie utrzymali na etacie realizatora, nagrywając przez pięć lat tylko dwadzieścia audiobooków. On by miał dużo wolnego, bardzo dużo! (śmiech) Szliśmy więc za ludźmi. Niektórzy nie mieli jakiegoś wypasionego studia, ale posiadali świetny sprzęt i jeszcze lepsze umiejętności realizatorskie, a o to nam chodziło!

Nasza firma długo ewoluowała. Robiliśmy sobie dłuższe przerwy od nagrań, bo – jak wspomniałam – łączyliśmy je z innymi wyzwaniami. Ja byłam jeszcze na etacie w Teatrze Studio, kręciłam seriale Na dobre i na złe i Ja wam pokażę!, a Rafał reżyserował dużo w teatrze. Jednak kiedy zaczęliśmy tonąć w papierach i dotarło do nas, że musimy zatrudnić ludzi do pomocy, zaczęliśmy anektować coraz więcej pomieszczeń w domu.

Siła wyższa! Jeżeli się podpisuje kontrakt na kilka projektów, nie ma wyjścia, trzeba działać!

Tak, i powiem szczerze: to było bardzo dobre zagranie. Bo nie mogliśmy się już wycofać. (śmiech) Konsekwentnie brnęliśmy więc w nową pracę, ucząc się jej. Wydawca musi pozyskać najlepszych ludzi, ale – co ważne – widzieć perspektywę swojego działania.

Zespół to jeden filar sukcesu firmy, drugi to reklamy, a trzeci to sprzedaż. Ogarnięcie tego wymaga wielkiego zaangażowania, a do tego jest bardzo, bardzo trudne. Najważniejsze jednak było dla mnie to, żeby ludzie dowiedzieli się, że w ogóle coś takiego robimy, i na szczęście tak się stało.

Teraz już mamy pocztę pantoflową – rodzice nas sobie polecają. Jeśli kupią coś swoim dzieciom, potem kupują dzieciom przyjaciół i krewnych. Wiem, bo na spotkaniach proszą o autografy, np. „Z okazji urodzin dla...”. Bo wydawnictwo też spowodowało, że zaczęłam sporo podróżować i mam kontakt z naszymi słuchaczami. Jestem częstym gościem w bibliotekach w całej Polsce. Cieszy mnie, że są tak pięknie odrestaurowane i że dzieci z małych miast i wsi mają szansę rozwijać się literacko. A pracownicy tych miejsc to prawdziwi pasjonaci. Z niektórymi utrzymuję już nieco bliższe kontakty, bo od dziesięciu lat przyjeżdżam na ich zaproszenia.

Edyta Jungowska bajki

Fot: Kinga Hołub


Spotkania autorskie to chyba dobra promocja firmy?

Cudowna. Robimy też różne konkursy. Na siedemdziesiąte urodziny Pippi – tak, Pippi już jest babcią! (śmiech) – zainicjowaliśmy wielki konkurs literacko-plastyczny. „Boże, jaki wysoki próg”, dziwili się ludzie, bo zadaniem konkursowym było napisanie limeryku o Pippi albo stworzenie jej plastycznego wizerunku, inspirując się malarstwem światowym.

W czasie kwarantanny fotografowaliśmy te prace, a były naprawdę fantastyczne. Mieliśmy Pippi między innymi w stylu Fridy Kahlo, Picassa, Klimta. Dostaliśmy ich trzysta, wybranie z nich trzydziestu było karkołomnym zadaniem. Na szczęście mogliśmy liczyć na pomoc naszych przyjaciół. Ktoś znający się na rzeczy pomógł nam określić profesjonalne i sprawiedliwe kryteria, ktoś inny zrobił selekcję prac i wskazał perełki, bo dla nas ich ocena pod kątem techniki była trudna, ale dla kogoś, kto skończył ASP – banalna. Moim marzeniem jest zrobić wystawę z tego konkursu, bo prace dzieci są przecudne. A nowe pomysły? Już pączkują.

A jak pozyskuje Pani plastyków? Bo w parze z Pani głosem idzie też fenomenalna grafika.

Tak, i bardzo się cieszę, że udało nam się namówić do współpracy pana Piotra Sochę, jeszcze przed debiutem jego rewelacyjnych Drzew i Pszczół. Ale te okładki, które dla nas zrobił, nie od razu się wszystkim spodobały, na początku słyszałam: „Ile tu drobiazgów! Ojej, za dużo wszystkiego!”. Dziś już nikogo nie szokują, ale trzynaście lat temu były kompletnie inne od tych, które tworzyli artyści dla dzieci, bardzo nowoczesne.

I właśnie ta ich inność stała się naszym znakiem rozpoznawczym.

W tej chwili współpracuje z nami wielu wspaniałych artystów, takich jak: Marcin Minor, Emilia Dziubak, Joanna Rusinek, Maciej Szymanowicz. Pięknie malują! Niedawno, pracując nad książkami Ericha Kästnera, pokusiliśmy się o wydanie ich również w formie drukowanej.

Wisienką na torcie były dla nas dwie nagrody w konkursie „Świat Przyjazny Dziecku”! Książka z audiobookiem pt. 35 maja, genialnie przeczytana przez pana Piotra Fronczewskiego, otrzymała Grand Prix w kategorii Kultura i Multimedia. A druga pozycja, Mania czy Ania, którą czytamy razem, dostała wyróżnienie. Oba produkty wyglądają może trochę oldskulowo, ale taki był nasz zamiar, nawet papier wybieraliśmy taki, żeby wyglądał staromodnie i nie był idealnie biały. Książki te mają przepiękne obrazki, pachną, można ich dotknąć, a do tego są wspomagane płytą CD.

A teraz, co ciekawe, jest powrót CD. Ja to wiążę z jakością dźwięku, jeżeli chodzi o muzykę, ale i z tym, że rodzice, ci bardziej świadomi, ograniczają czas, w którym dziecko „siedzi” w telefonie i iPadzie, wolą włączyć mu bajkę w miniodtwarzaczu.

Edyta Jungowska audiobooki

Fot: Kinga Hołub


To chyba w pandemii poszybowaliście w górę? Ludzie nałogowo wtedy kupowali audiobooki.

Był wzrost! Wtedy uruchomiły się dla nas cyfrowe możliwości sprzedaży, jak download i platformy streamingowe, które dały nam potencjał do rozwoju firmy. Więcej ludzi zaczęło kupować audiobooki – i dla dorosłych, i dzieci. Wszystkie wydawnictwa, nawet te, które raczkowały, weszły w pandemii w wielki rozkwit. I nadal kwitną, bo ludzie przekonali się do produktów cyfrowych. To, że mają do nich nieograniczony dostęp, jest dla nich – i dla nas, wydawców – szalenie ważne.

Czas był zatem trudny, ale nie musieliśmy się martwić o pracę. Nagrywaliśmy Doktora Dolittle’a i zamykaliśmy się w studiu na długie godziny. Ze względu na covidowe restrykcje Rafał siedział obok mnie, przy mikrofonie, a nie w reżyserce – bo i tak wiadomo było, że jak jedno zachoruje, to i drugie zaraz będzie chore. Kłopotem okazało się jedynie to, że kiedy czytałam, często wybuchał śmiechem i ten jego śmiech też się uwieczniał „na taśmie”. „Zabiję cię! Będę musiała nagrywać jeszcze raz”, wkurzałam się. Doktor Dolittle był trudnym przedsięwzięciem, bo pełno jest w nim zwierząt, a ja nie mam takich umiejętności do naśladowania jak niektórzy koledzy. Rafał męczył mnie długo, ale dzięki temu wszystkie zwierzęce głosy wyszły pięknie.

Pandemia zapewniła wam też… luksus pracy? Produkcje filmowe zostały wstrzymane, teatry świeciły pustkami, mogła Pani do woli eksperymentować z głosem, wcielając się w nowe role.

Taaak! Mało tego, studia nagrań były wtedy wolne! (śmiech) Fajne było to, że wszystkich twórców mieliśmy na wyciągnięcie ręki, a każdy był spragniony pracy. Nauczyliśmy się wówczas pracować zdalnie – i tak nam już zostało. Dziś nie widujemy się z osobiście z kompozytorami, rysownikami i redaktorami tak często, jak kiedyś, a wszystkie plany redakcyjne i wydawnicze omawiamy zdalnie.

Jak dzielicie się obowiązkami? Kiedyś Pani zdradziła, że „Rafał zajmuje się w wydawnictwie literaturą, pracą grafików i tłumaczy i trochę reklamą. Ja jestem od spraw marketingowych i dogadywania umów, wprowadzam też do firmy twórczy ferment i rządzę finansami”. Coś się zmieniło?

„Rządzę finansami” to za dużo powiedziane, od tego mamy księgową. Dobra księgowa to klucz do sukcesu! Taka, która rozumie biznes, jest w stanie wprowadzić innowacje i będzie cię pilnować, bo wie, co ma być zrobione na czas. Bo pewnych rzeczy, jeśli je prześpisz, już nie odkręcisz, to nie jest teatr, gdzie szybko i bezboleśnie możesz coś poprawić – tutaj ważne papiery mają swoje terminy i zawsze trzeba być „w planie”.

I to jest niestety bardzo trudne dla nas, artystów, bo lubimy działać na ostatnią chwilę. „A tam, jeszcze mam czas!”, powtarzamy sobie, uciekając od obowiązków, bo te urzędowe zadania są tak nudne i marudne, a jest tyle fantastycznych rzeczy, które możemy robić…

Artyści… no właśnie! Pani też wydaje się być… odrobinę chaotyczna i roztrzepana, jak Pippi.

Chaotyczna i roztrzepana – tak, to ja! Kiedy grałam w teatrze u Hanuszkiewicza, wszyscy uważali, że jestem jak we mgle, nieobecna duchem. No ale przychodzą w życiu takie momenty, gdy musisz coś policzyć, skalkulować. Oczywiście, możesz zatrudnić specjalistów, ale i tak powinieneś umieć sprawdzić, czy ci ludzie cię nie oszukują, nie naciągają, lub odkryć – jak my – że z jakiegoś powodu nie polecają ci dobrego programu, który wyręczy cię w kalkulacjach. Kilka takich błędów zdarzyło nam się w firmie, co wzmogło naszą czujność. Dobrze się więc składa, że lubię robić te wyliczenia.

Naturalnie nie wszystkie – wyższą szkołą jazdy są dla mnie wszelkiego rodzaju finansowe raporty i sprawozdania. Z tymi potworami musi się mierzyć księgowa. My możemy to na końcu przejrzeć i podpisać. Oczywiście z pełną odpowiedzialnością, jesteśmy małą firmą rodziną, więc wiadomo, że odpowiadamy za wszystko osobiście i wszystko firmujemy swoimi nazwiskami.

Raczej Pani nazwiskiem! To w końcu Jung-off-ska :)

Ekipa nazywa mnie czasem „panią prezes”. (uśmiech)

I jak się Pani odnajduje w roli poważnej prezeski z tą zadziorną Pippi w środku?

Nie tylko z Pippi, ale też z całą paletą innych, dziwnych postaci! (śmiech) Miałam to szczęście, że złoty okres Teatru Telewizji rozpoczął się wtedy, kiedy skończyłam szkołę teatralną. Debiutowałam w Amadeuszu, w roli Konstancji, później miałam możliwość zagrania świetnych ról w sztukach Szekspira, Różewicza, Zapolskiej itd. I one ciągle we mnie siedzą! (śmiech)

A prezeska? Z reguły to Rafał tak sobie pozwala mnie nazywać, no i zaprzyjaźnieni współpracownicy. Powiem tak: kiedy siedzisz przed mikrofonem, coś próbujesz podziałać z głosem, ale nic ci nie wychodzi, boli cię to i wkurza. Ani tak, ani siak. I jeszcze czwarty raz to chcesz sprawdzić, i piąty… Funkcja „pani prezes” pomaga mi w tym, że… zgadzają się nagrać mnie po raz siódmy. Tylko w tym! Oczywiście czasem nie wychodzi mi nawet ten siódmy raz (śmiech), ale wtedy już odpuszczam sesję i wracam do niej później.

Wiadomo, że audiobooka nie nagrywa się jednorazowo, to długi proces. Na koniec trzeba jeszcze zrobić poprawki, a dla nas są one szalenie istotne. Bywało, że całą postać grałam od nowa, bo po przesłuchaniu nagrania dochodziliśmy do wniosku, że jeszcze „coś innego” powinna mieć w głosie, i nie odpuszczaliśmy. Tak było np. z sepleniącą dziewczynką w Dlaczego kąpiesz się w spodniach, wujku?. Miałam sporą trudność z tym seplenem, nie wychodził mi naturalnie. Ostatecznie wyszedł świetnie, ale myślę, że nawet najstarsi górale nie pamiętają nikogo, kto poświęciłby tyle czasu i wysiłku po to, żeby dobrze seplenić! (śmiech)

A jak się Pani przygotowuje do nagrań? Chodzi po domu, ćwiczy głosy, szukając inspiracji?

Nie, bardziej „naczytuję”, niż ćwiczę głosy, i już podczas wstępnej pracy z tekstem słyszę te postaci. Czasami nagrywam sobie na dyktafon próbki. Dbam o to, by nie wyszedł mi dubbing, a bardziej jednoosobowe słuchowisko, i żeby dziecko dało radę wytrwać do końca. Ono weryfikuje audiobook natychmiast, jak mu się nie podoba, to nawet wołami nie zaciągniesz go do słuchania. Dorosły przesłucha audiobook, jeżeli jest w nim treść, która go interesuje – a to czy gorzej, czy lepiej będzie on przeczytany, nie ma dla niego aż takiego znaczenia.

Był trend, żeby czytać książki „na biało”, chyba nie przetrwał. Ja wiedziałam, że dzieciom nie da się tak czytać, ale i czytając dla dorosłych, nigdy nie chciałam wyzbywać się emocji. W teatrze i dubbingu mam jedną rolę do zagrania, a tutaj całą paletę. A najtrudniejsze jest to, że każdą postać musisz pamiętać – jaki ma tembr i manierę w głosie, temperament itd. – by idealnie odtworzyć ją na każdej sesji studyjnej.

Czytając przed mikrofonem książki z dziecięcych lat, staje się Pani na chwilę małą Edytką?

Czy wracam myślami do dzieciństwa? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam… Dla mnie ważny jest tekst, scenariusz.

A Astrid Lindgren jest mistrzynią formy! Dzieci z Bullerbyn to świetna powieść obyczajowa, ale ta autorka napisała też książki w konwencji kryminału, na przykład słynny Detektyw Blomkvist, czy przepiękne fantasy Bracia Lwie Serce. Potrafi żonglować pomiędzy tym, co wzruszające, a tym, co śmieszne. Pokazuje, że w życiu wszystkie emocje się mieszają, że smutny człowiek może się znaleźć w humorystycznej sytuacji i będzie się z siebie śmiał. Astrid buduje śmieszność także przez to, że bohater wpada w poważne tarapaty. I tu nie ma przymrużenia oka! Tak samo jest u Endego czy Kästnera oraz u innych wspaniałych pisarzy.

Ważne jest więc, żeby czytać energetycznie i wyczuć rytm książki. Ja czytam je po swojemu. W jakimś sensie czytam je dla siebie, tak. Ale zawsze pamiętam o tym, że jeśli ja czegoś nie rozumiem, nikt tego nie zrozumie. Najczęściej dotyczy to topografii, ale też precyzji opisu, jak na przykład w Pożyczalskich – jednej z naszych serii audiobooków, w których małe istoty mieszkające pod podłogą w kreatywny sposób wykorzystują zgubione przez ludzi przedmioty. Trzeba naprawdę uważnie przedstawić dziecku opis na przykład zamka do drzwi wykorzystywanego jako kominek, żeby mogło sobie to wyobrazić.

W książkach są obrazki, więc można pewne rzeczy pokazać, w wersji audio trzeba podziałać na wyobraźnię. Ponieważ dzieci słuchają tych nagrań wielokrotnie, każdy błąd byłby nam wytknięty. Jesteśmy uwrażliwieni na detale, bo w nich przecież tkwi szkopuł. Nie ma nic ciekawszego niż ciekawy szczegół, prawda?

Rozmawiacie o nich przy stole? W firmie rodzinnej trudno jest całkowicie odciąć się od pracy.

Tak właśnie było, ale… w pewnym momencie stało się to bardzo niezdrowe, wręcz toksyczne, więc zaczęliśmy pracować nad tym, by rozgraniczać dom i pracę. Teraz, gdy któreś z nas powie: „Już nie mam siły, dosyć!”, kończymy temat – a kiedyś byśmy kontynuowali. Ciągle uczymy się, że czasem lepiej jest odpuścić i dać organizmowi odpocząć, zwłaszcza że jesteśmy już starsi. Trzeba wiedzieć, kiedy wcisnąć pauzę, zanim będzie z nami źle – a to jest naprawdę trudne, dlatego ludzie pracujący w firmach rodzinnych bywają zaorani na śmierć, zaczynają chorować ze stresu i przepracowania.

Wiem, że doradcy biznesowi uczą takich ludzi, jak powinni pracować, by uniknąć toksycznej relacji w domu i w biurze. Czasami warto poprosić o pomoc. Naturalną konsekwencją prowadzenia firmy są przecież… kryzysy.

My po trzynastu latach wspólnej pracy jesteśmy po dwóch kryzysach, które – jak odkryliśmy – dotykają każdą firmę. A jeżeli uświadomisz sobie pewne mechanizmy, możesz przeciwdziałać kolejnemu kryzysowi, wziąć się z problemem za rogi, zamiast siedzieć i płakać. Na niektóre rzeczy i tak nie masz wpływu.

Czasami śmiejemy się, że jesteśmy domową manufakturą audiobooków albo butikiem z audiobookami. Ale na pewno wyróżnia nas jakość. I nad nią pracujemy.

Z sukcesem. Jung-off-ska od lat jest dobrą, rozpoznawalną marką.

Tak, i przyjmuję z radością te wszystkie komplementy, które otrzymuję nie tylko w bibliotekach, ale nawet na szlakach w górach, w samolocie i w wielu różnych dziwnych miejscach. Dzieci reagują na mnie tak pozytywnie! Maluchy trochę gorzej, bo… mój głos zupełnie im się nie zgadza z dorosłym człowiekiem, a co dopiero ze starszą panią. (śmiech)

Cieszę się bardzo, że ich rodzice też doceniają naszą pracę. Wiedzą, że mogą nam zaufać, że nasze pozycje pozytywnie budują osobowość dziecka – wspieramy je w nauce czytania, rozwijamy jego wyobraźnię i kreatywność, uczymy koncentracji. Słuchając książek, dzieci mogą odpocząć od kultury obrazkowej, która jest totalnie rozpowszechniona i sprawia, że kolejne pokolenia zaczynają myśleć według sprzedawanych w mediach komercyjnych wzorców, na zasadzie kalki karmią się masową wyobraźnią: to ma wyglądać tak lub tak, nie inaczej. Nie wiedzą, że to „inaczej” może być wartością. A dzieci mają w sobie ogromne pokłady kreatywności, które tak łatwo można uwolnić!

Z wydawania audiobooków uczyniła Pani drugi zawód. I misję! Ale aktorstwa Pani nie rzuci?

Teraz akurat nagrywam Pożyczalskich Mary Norton, część trzecią, a później wezmę się za drugą część Kuby Guzika Michaela Endego. Przygotowujemy też niespodzianki, jeśli chodzi książki Astrid Lindgren. Sporo się dzieje!

Na szczęście mam teraz taki moment, że mogę też pozwolić sobie na granie. I gram nawet sporo – jeżdżę po Polsce ze spektaklem Cudowna terapia. W sezonie jesienno-zimowym praktycznie w każdy weekend będzie mnie można gdzieś zobaczyć.

Nie tak dawno udało mi się dla Studia Munka nagrać z debiutującą reżyserką trzydziestkę (film krótkometrażowy – przyp. red.) Polish dream, pojawiło się też kino familijne Detektyw Bruno, więc jak dobrze zaplanuję grafik studia nagrań, dam radę coś jeszcze zagrać.

To nie jest tak, że w związku z pracą w wydawnictwie, odrzucam dziś wszystkie role w teatrze i filmie. Jeśli coś mnie zainteresuje, wchodzę w to. Zdarzało się, że musiałam komuś odmówić, bo przeczuwałam – i słusznie! – że nie zdążyłabym przygotować się do roli tak, jak do audiobooków, a nigdy nie pracuję na pół gwiazdka.

Może w ramach firmy rodzinnej stworzy Pani z partnerem jakiś kolejny artystyczny projekt?

Może? Kilka lat temu mieliśmy przygodę z Teatrem Telewizji, gdzie zagrałam z Ewą Dałkowską w spektaklu Lekcje miłości, który wyreżyserował Rafał. Obie zresztą zostałyśmy za niego nagrodzone – i duża w tym zasługa Rafała, ponieważ wybiera takie sztuki, w których aktorzy mogą się świetnie pokazać. Sam wykonuje koronkową robotę reżyserską i wydobywa z aktorów to, co w nich najlepsze; znam wiele osób, które uwielbiają z nim pracować.

Nie wykluczamy więc, że jeszcze coś wspólnie zrobimy. Ale nie teraz. Czujemy potrzebę, by od siebie odetchnąć, a może nawet i odpocząć, ponieważ w firmie rodzinnej ciągłe bycie razem może zabijać w ludziach pasję i kreatywność. Trzeba dbać o płodozmian, nie tylko ten artystyczny.

Spokój i przestrzeń? Trzeba czasem przewietrzyć głowę, by wpaść na nowy, genialny pomysł.

No właśnie! Wolny czas jest bardzo potrzebny. Ale naprawdę wolny, a nie ukradziona godzinka czy weekend gdzieś pomiędzy codziennym maratonem, podczas którego jesteśmy zaprzęgnięci do machiny i pracujemy po szesnaście godzin na dobę. Co prawda jestem przyzwyczajana do takiego rytmu, bo na planach filmowych tak się właśnie pracuje.

Jeśli nie lubiłabym tej pracy, nie wytrzymałabym jej fizycznie i psychicznie, i to przez tyle lat. Ale teraz już bardzo lubię – a co ważniejsze: potrafię! – zaszyć się w leśniczówce na kilka dni, chodzić po lesie, oddychać – i mam z tego taką samą radość jak z aktorstwa. Staram się słuchać swojego ciała, dbać o siebie i jak najbezpieczniej balansować na życiowej równoważni.

I tego właśnie Pani życzę, niech się spełni! Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Ewa Anna Baryłkiewicz

POBIERZ BEZPŁATNY (0 zł) PORADNIK

„Przebudzenie Przedsiębiorcy”

7 ważnych lekcji dla każdego właściciela (małej) firmy



  • Jak zmienić ciągłe "gaszenie pożarów" w firmie w stabilny wzrost,
  • 3 proste (i skuteczne) narzędzia, które sprawią, że Twoi pracownicy zawsze będą wiedzieli co i jak mają zrobić,
  • 5 kluczowych elementów strategii biznesowej, bez których nie osiągniesz wysokich zysków.

pp_new

Pobierając materiały, wyrażam zgodę na otrzymywanie newslettera i informacji handlowych od Coraz Lepszej Firmy.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Ewa Anna Baryłkiewicz

Dziennikarka, redaktorka, autorka wielu tekstów i wywiadów, głównie z ludźmi kultury i największymi gwiazdami polskiego show-biznesu. Pracowała w wydawnictwach Bauer, Edipresse, ZPR Media, m.in. w Super Expressie, miesięczniku Zdrowie, Na Żywo, Dobrym Czasie. Publikowała w magazynach: Villa, Czas na wnętrze, Holistic Health, Olive, Sekrety Urody, Życie na gorąco, Poradnik Domowy, NAJ i wielu innych tytułach prasowych i internetowych. Przez ostatnie lata była freelancerką. Jest autorką dwóch autobiografii: W chmurach. Taniec, moje życie, o pasji i drodze zawodowej tancerza Stefano Terrazzino, oraz Urszula, powstałej we współpracy z wokalistką Urszulą Kasprzak. I powoli zaczyna pisać trzecią książkę...