Wywiady

Jeśli nie możesz pracować w parku rozrywki, zamień w park rozrywki swoje miejsce pracy – wywiad z Michałem Kosmalą

Hubert Lewkowicz

Gry nie są tylko dla oderwanych od życia freaków! Uczą współdziałania w zespole, czytania między wierszami, przegrywania, przewidywania, konsekwencji, rachunku prawdopodobieństwa. Pomagają ćwiczyć pamięć.

Dzieciaki nieświadomie potrafią sobie przy pomocy postaci robić autoterapię. Tworzą na przykład postać, która – tak jak one – ma problemy rodzinne, i starają się te problemy rozwiązywać w postaci – przekonuje Michał Kosmala, właściciel stacjonarno-internetowego sklepu z grami planszowymi i fabularnymi „Przyczółek. Miejsce dla graczy” w Piastowie.

Ale gry mogą uczyć nie tylko dzieci i młodzież, lecz także przedsiębiorców!

Michał Kosmala, biblioteka

Michał Kosmala w piastowskiej bibliotece na evencie organizowanym przez „Przyczółek”


Dlaczego jest pan Kosmitem?

Kosmit to przezwisko, które pochodzi od nazwiska Kosmala. To przezwisko noszę od podstawówki. A że lubię kosmos, to się przyjęło. Lubię je.

Czy jest Pan trochę takim kosmitą wśród poważnych biznesmenów?

Kiedyś na forum CLF-u były przyznawane książki za aktywność. Wszyscy mieli zdjęcia w koszulach, krawatach, z założonymi rękami, a ja miałem zdjęcie, na którym byłem przebrany za Bane’a z Batmana, z maską na twarzy.

Lubię przełamywać stereotyp, że przedsiębiorca to musi być jakiś superpoważny człowiek.

Ale Pan pracował przecież kiedyś na lotnisku Chopina w Warszawie i pełnił tam bardzo poważną funkcję…

To miała być praca na jeden sezon, a zostałem tam dziewięć lat. Studiowałem budownictwo i na drugim roku zacząłem pracę na lotnisku, bo potrzebowałem zarobić na poprawki ćwiczeń z wytrzymałości materiałów.

Pan skończył budownictwo?!

Studia ukończyłem, ale nie uzyskałem tytułu inżyniera. Pomyślałem, że i tak prawdopodobnie nie będę nigdy pracował w budownictwie, a dla samego papierka trochę szkoda mi na to czasu. Dziś, gdy patrzę w przeszłość, widzę studia jako taką niedokończoną rzecz – i może kiedyś wrócę do tego, choć niekoniecznie będzie to budownictwo.

Na razie wróćmy na to lotnisko, na którym zaczął Pan pracować, by zarobić na poprawki.

Poszła na to połowa pierwszej wypłaty. Ale ta praca tak mi się spodobała, że przeszedłem ścieżkę kariery, zaczynając od agenta obsługującego pasażerów z ograniczoną mobilnością, poprzez koordynatora kierującego zmianą, trenera szkolącego nowych pracowników z zakresu świadomości niepełnosprawności, po kierownika zarządzającego w szczytowym momencie dziewięćdziesięcioma osobami.

Uczyłem się więc zarządzania na „obcym organizmie”. Ze względu na to, że to dość specyficzna wiedza, ciężko byłoby mi gdziekolwiek ją zastosować poza lotniskiem, ale część dotycząca zarządzania, planowania, budżetowania przydaje mi się do dziś.

Kiedy kierował Pan tak liczną grupą osób, czuł Pan już powołanie do bycia liderem?

Chciałem być liderem, ale przez to, że nie miałem doświadczenia, nie zawsze mi to wychodziło. Na początku był bardzo duży zapał, ale w zespole było sporo osób bardziej doświadczonych, które przyglądały się temu, co robiłem, i komentowały to z negatywnym nastawieniem, więc zmieniałem swoje zachowanie, żeby jak najwięcej ludzi zadowolić.

Z perspektywy czasu widzę, że to był błąd. Skoro zostałem tym liderem, to powinienem dać sobie też większe prawo do uporządkowania spraw na swój sposób.

Dzięki pracy na lotnisku polatał Pan trochę po świecie?

Troszkę polatałem po Europie i po Polsce, bo szkolenia odbywały się w różnych miejscach. Lubię latać i byłem bardzo zadowolony z tego powodu.

Ale przerwał Pan tę pracę i poszedł do Biura Turystyki Aktywnej „Kompas”, gdzie pracował Pan jako wychowawca na obozach.

Nie, to szło równolegle. Obozy to praca stricte wakacyjna. Brałem urlop i jechałem na dwa tygodnie na obóz, a potem wracałem do mojej pracy na lotnisku. Po półtora roku zostałem koordynatorem tych obozów. Wciąż się tym zajmujemy z koleżanką z kadry, ale z końcem sezonu letniego 2024 przekazuję pałeczkę.

Na czym polegają obozy fabularne, które Pan koordynuje?

Dzieciaki, które jeżdżą na takie obozy, grają w gry fabularne. To są gry wyobraźni, w czasie których siadamy przy stole, tworzymy postaci i światy. Potem odgrywamy te postaci.

To się dzieje w terenie?

W terenie dzieją się tzw. LARP-y (z ang. live action role-playing), których na obozie jest trzy, cztery. Natomiast głównym punktem obozów są popołudniowe i wieczorne sesje, w czasie których siadamy przy stole i przenosimy się albo w kosmos, albo do jakichś fantastycznych krajów, albo do apokalipsy zombie, albo jeszcze do innych światów. To są tzw. RPG-i (z ang. role-playing games).

Michał Kosmala, LARP

Przed jednym z obozowych LARP-ów


Skąd się wzięły w ogóle gry w Pana życiu?

Od zawsze lubiłem planszówki. W gimnazjum wiedziałem, że istnieją gry fabularne, ale ciężko było znaleźć kilka osób do grania. Udało się to dopiero w liceum.

Po szkole rozjechaliśmy się po Polsce. Jedna z dziewczyn z naszej paczki trafiła na politechnikę w Lublinie, więc wpadliśmy na pomysł, że pojedziemy ją odwiedzić, a przy okazji inna koleżanka namówiła nas na konwent fantasy „Falkon”. Całą imprezę spędziłem w games roomie, grając w gry, o których człowiek w ogóle nie słyszał i na które nie było mnie stać w tamtych czasach.

Od tamtej pory wiedziałem, że konwenty są fajne i chcę na nie jeździć. Założyłem blog, na którym pisałem relacje z konwentów, prowadziłem na nich prelekcje, zacząłem udzielać się w tak zwanym fandomie, czyli w tej naszej fantastycznej społeczności, a także dołączyłem do grupy prowadzącej prelekcje online. W tamtych czasach, w latach 2011–2012, to był ewenement.

A ta fantastyka to pokłosie lektury Tolkiena?

Nie. Pierwszy kontakt z tego typu literaturą to był Sapkowski i jego Wiedźmin. To była fascynacja. Chłonąłem go z pożółkłych kartek książki z biblioteki. W tym czasie na Bemowie w Warszawie był lokalny sklepik, który miał promocję polegającą na tym, że za czerwony pasek [na świadectwie – przyp.red.] dostawało się dwadzieścia procent zniżki. Pojechałem i kupiłem pierwsze podręczniki do gry fabularnej.

Siedziałem całe wakacje i czytałem te książki od deski do deski. To było kilkanaście książek do gry, która teraz ukaże się po polsku, a ja pomagałem w tłumaczeniu jednego z podręczników. Potem pojawił się Pan Lodowego Ogrodu i inne książki fantastyczne. Oczywiście był i Tolkien, choć Władcę pierścieni poznałem najpierw poprzez filmy, a potem dopiero sięgnąłem po książki.

Takich jak pan miłośników fantasy, gier RPG i LARP odbiera się czasem jako środowisko freaków.

Tak, i jest mi z tym bardzo dobrze. W czasie mojej pracy na lotnisku byłem takim freakiem, który czyta książki i gra w gry. Ale dzisiaj powstają nawet fabularne gry dla seniorów (jest strona poświęcona temu, jak prowadzić takie gry) czy fabularne gry edukacyjne dla dzieci, więc to wchodzi już do szeroko pojętego mainstreamu.

Przełomem był serial Stranger Things, a superhit kinowy Dungeonss and Dragons spowodował boom na gry fabularne.

Kilka lat temu odbywała się zbiórka na wydanie polskiej wersji gry Zew Cthulhu. Wydawca – Black Monk Games – zebrał ponad milion złotych! To była największa zbiórka społecznościowa w Polsce, oczywiście oprócz Caritasu, Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i tego typu akcji charytatywnych. Jeździli z namiotami po piknikach i festiwalach i prowadzili sesje, a normiki mogły w końcu zobaczyć, czym są gry fabularne.

Normiki?

Mugole. Osoby, które nie interesują się takimi rzeczami.

Z jednej strony na lotnisku był Pan trochę takim normikiem, poważnym koordynatorem, a z drugiej zagłębiał się Pan w świat fantasy i gier. Nie mieszały się Panu te światy?

Nie było takiego bezpośredniego przepływu pomiędzy tymi światami. Poza sytuacjami, gdy pasażer przylatywał na konwent lub miał w ręce książkę, która zwróciła moją uwagę.

Na pewnym szkoleniu poznałem mojego odpowiednika z Danii. Opowiedział mi, że był na warsztatach w Akademii Disneya i oni tam mówili: „Jeśli nie możesz pracować w parku rozrywki, to zamień w park rozrywki swoje miejsce pracy”. Chodziło o to, żeby tak traktować otaczającą nas rzeczywistość.

Zastanawiam się, czy wszystkie miejsca pracy da się zmienić w park rozrywki.

Pewnie może być ciężko z zakładami pogrzebowymi, chociaż ten memiczny bytomski zakład pogrzebowy daje radę, ale w przypadku lokali usługowych już jak najbardziej.

Chodzi też o to, żeby pracownicy czuli, iż pracują w fajnym miejscu. Był czas, że przynosiłem planszówki na lotnisko i graliśmy w pomieszczeniu socjalnym pomiędzy lądowaniami samolotów.

Planszówki to jest taka dziedzina, która się dość dynamicznie rozwija, choć nie tak dawno wydawało się, że gry planszowe mogą zostać wyparte przez te komputerowe.

Wynika to z tego, że osoby, które grały w planszówki za dzieciaka, same dorosły i zorientowały się, że nie są w stanie spędzać czasu z rodziną i znajomymi, grając w gry komputerowe.

Ja też kiedyś fascynowałem się grami komputerowymi. Teraz już mniej, ze względu na brak czasu. Jeśli mam do wyboru zagrać w taką grę lub w planszówkę, to wybieram planszówkę. Nie tylko po to, by poznać jakąś nową grę do firmy.

Jeśli chodzi o gry komputerowe, mam już kilkuletnie zaległości, choć nie wyobrażam sobie, by odpuścić takiego Wiedźmina 4, gdy się pojawi.

Planszówki pomagają budować relacje?

Zależy, jakie się ma podejście do gier i w co się gra. Jeśli jest jakaś ciężka gra, która wymaga dużego skupienia, to trudno się integrować. Spotykaliśmy się ze znajomymi i graliśmy po dziesięć, dwanaście godzin, z przerwami na jedzenie. To był weekend wyjęty z życiorysu. Oczywiście rozmawiało się o różnych sprawach, ale mózg był skupiony na tym, żeby grać.

Jeśli z kolei gra się w jakieś „imprezówki” lub gry rodzinne, to jest zupełnie coś innego. W rodzinie mojej żony jestem znany jako ten, który przywozi gry dla dzieciaków, siedzi z nimi i tłumaczy.

Czyli jest Pan takim kaowcem?

Trochę tak. W takich wypadkach gra ma też charakter integracyjny. Siadamy przy stole i staramy się oderwać od telefonów. Kiedyś spotykało się, by po prostu posiedzieć, potańczyć, grillować… Teraz można do tego włączyć rozrywkę, która sprawi, że nie będzie to po prostu tylko siedzenie i rozmawianie.

Planszówka planszówce nierówna. To widać po ofercie prowadzonego przez Pana „Przyczółka”. Co jest fascynującego w siedzeniu przy kawałku tektury i figurkach?

Chęć rywalizacji, sprawdzenia się, zabawy.

Kiedyś miałem bardziej rywalizacyjne podejście, dziś to przede wszystkim zabawa. Tego uczą obozy.

Moja żona w ogóle nie była planszówkowa. Uważała, że gry nie są dla niej. Pewnego razu przyjechali do nas znajomi i pytają: „Kosmit, w co gramy?”. Zaproponowałem coś luźnego. Madzia przesiedziała jedną grę, a potem stwierdziła, że też chce spróbować. Teraz wspiera mnie we wszystkim. W świat gier można się wciągnąć, nawet będąc wcześniej na „nie”. Trzeba tylko znaleźć grę dla siebie.

U Pana w „Przyczółku” są też gry fabularne, bitewne, towarzyskie…

Na początku miał być to sklep z grami fabularnymi, bo mało było takich miejsc. Wiedziałem, że będę musiał mieć też planszówki, bo one się sprzedają, choć teraz już nie kupujemy każdej możliwej nowości. Mocno rozwinęły się też bitewniaki.

A jak to się stało, że pasję przekształcił pan w biznes?

Byłem wychowywany w rodzinie przedsiębiorców. Rodzice mieli w Piastowie kwiaciarnię, ale też wypożyczalnię DVD i VHS. Przez całe życie patrzyłem na nich.

Kiedy przychodziłem i mówiłem, że potrzebuję na wycieczkę, podręczniki, plecak, to wyciągali pieniądze z portfela i nie trzeba było czekać do pierwszego. Miałem takie poczucie, że rodzice dużo pracują, ale nigdy niczego nam nie brakowało, nie omijały nas wakacje i wycieczki szkolne.

W zeszłym roku Dakos, czyli firma rodziców, świętowała 35-lecie. Całą rodziną pomagaliśmy przy organizacji obchodów i cudownie było patrzeć na klientów, którzy od tych kilkudziesięciu lat odwiedzają kwiaciarnię, a nawet stali się klientami „Przyczółka”.

Obserwując rodziców, wiedziałem, że to jest też moja droga. Już na lotnisku traktowałem mój zespół jako oddzielną firmę, za którą odpowiadam. Z tyłu głowy miałem jednak zawsze pomysł na sklep z grami.

Przed ślubem moja Madzia zapytała mnie: „Czemu nie założysz tego sklepu z grami? Tyle o tym mówisz”. No i założyłem.

Mieliśmy ślub covidowy, na wesele nie wydaliśmy dużo, więc można było zacząć rozkręcać biznes. Rodzice dali mi zielone światło, z zastrzeżeniem, że na początku nie rzucę pracy na lotnisku. „Przyczółek” założyliśmy w Piastowie, wykorzystując część lokalu, w którym był sklep ogrodniczy taty. Miejsce, gdzie ludzie przychodzili pytać o nawozy!

Memem stała się sytuacja, w której rozmawiam z klientem o grze, a inny klient pyta: „Jest obornik?”. Moi znajomi mówią, że to powinno tak zostać, jako sklep planszówkowo-ogrodniczy.

Początki były zabawne. Pewnego razu rozlała się butelka z nawozem, więc w całym sklepie śmierdziało niemiłosiernie, a my nie mogliśmy tego przewietrzyć, bo jechaliśmy na targi. Potem, metr po metrze, udało się wyprowadzić te ogrodnicze rzeczy ze sklepu, bo na początku wystawiałem stoły z grami przed lokal, żeby były widoczne.

Kiedy w 2021 roku zachorowałem na covid, w czasie którego nie mogłem się pojawiać w pracy i miałem dobrą wymówkę, by nie odbierać telefonów przez dwa tygodnie, nic się nie zawaliło.

Zapytałem żonę, co ona powiedziałaby na to, gdybym złożył wypowiedzenie na lotnisku. Powiedziała: „Złóż, pewnie”. To jest moje życiowe szczęście, że trafiłem właśnie na nią, bo ona pchnęła mnie do wielu pozytywnych rzeczy. Na trzydzieste urodziny zrobiłem sobie prezent i złożyłem to wypowiedzenie. Miesiąc, który po tym nastąpił, to był najlepszy okres mojej pracy na lotnisku.

Michał Kosmala z żoną

Michał Kosmala z żoną Magdaleną „Madzią” Kosmalą w sklepie „Przyczółek” ze swoimi ulubionymi grami


W rozkręceniu sklepu z grami pomogły nam święta. Byłem już wtedy w CLF-ie, więc weszła partyzancka promocja [szkolenie System Partyzanckiej Promocji – przyp.red.].

Założyliśmy w sklepie punkt odbioru ORLEN Paczki. Pomyślałem, że wiele osób będzie chciało nadać lub odebrać paczkę, a przy okazji dowie się, że jest tu sklep z grami. Potem dołożyliśmy jeszcze punkt ksero, bo w Piastowie takiego nie było, i rozeszło się po mieście, że jest on w naszym sklepie.

Ta partyzancka promocja to jest coś, co dał mi CLF. Nie billboardy na mieście, tylko punkt odbioru paczek. Nie przyszłoby mi to do głowy, gdyby nie szkolenie. Ono otworzyło mi oczy na taką możliwość.

A jak Pan trafił na Coraz Lepszą Firmę?

Miałem cały czas w głowie to, jak wiele czasu poświęcali na swoją firmę rodzice. Myślałem, co zrobić, żeby tak nie było w moim przypadku. Przechodziłem jakieś szkolenia biznesowe, ale tej wiedzy wciąż mi brakowało.

Z CLF-em zacząłem współpracować dzięki informacji na Facebooku i darmowemu szkoleniu. Potem była pierwsza lekcja Programu Rozwoju, cały program i szkolenia zaawansowane [przeznaczone tylko dla uczestników Programu Rozwoju – przyp. red.]. Pierwsze szkolenie urzekło mnie, bo było krótkie, ale zdobyłem na nim sporo wiedzy.

Druga lekcja Programu Rozwoju zgrała się z tym, że zawsze chciałem mieć firmę, w której nic się nie stanie, kiedy mnie nie będzie na miejscu. Moja mama, ciocia i babcia miały kwiaciarnie. Nie można było tych kwiaciarni po prostu zamknąć na jakiś czas, bo zwiędłyby kwiaty. Wiedziałem, że ja nie chcę handlować rzeczami, które się psują. Teraz trochę złamałem swoje postanowienie, bo od lata mamy lodówkę z napojami, które mają termin ważności.

Program Rozwoju pomógł poukładać Pana biznes?

Pomógł zrozumieć, że wszystko jest procesem. Ciężko byłoby mi wskazać jedną najważniejszą rzecz, którą dał mi Program Rozwoju, natomiast dobrze pamiętam, co dały mi szkolenia zaawansowane.

Ważna była Sprzedaż Uwolniona, bo do tamtej pory cały czas borykałem się z problemem, co zrobić, by ta sprzedaż była większa i by były pieniądze na inwestycje. W tym szkoleniu było sporo o nauce słuchania i uchu wewnętrznym. To jest coś, co cytuję najczęściej podczas rozmów.

Ze Sprzedaży Uwolnionej wyniosłem także to, że nie zawsze trzeba sprzedać, a wręcz czasem warto odesłać klienta do konkurencji. To też często powtarzam pracownikom.

Namacalne efekty dostrzegłem też po Niewidzialnej Przewadze. Pokazał to feedback, który dostałem po ogłoszeniach rekrutacyjnych i rozmowach. Pracownik, którego zatrudniłem, a z którym potem się rozstałem, do tej pory jest wiernym orędownikiem „Przyczółka”. Nie poczuł się źle potraktowany i potrafi nam wręcz naganiać klientów.

Żałuję, że szkolenia Niewidzialna Przewaga nie przeszedłem wcześniej, gdy pracowałem na lotnisku. Wiedziałem zawsze, że zarządzanie pracownikami to moja słaba strona i mógłbym sprawdzić efekty na większej próbie osób. Teraz moim priorytetem jest dogłębne przerobienie Machiny Produkującej Klientów, bo zatrzymałem się na drugiej lekcji.

Na początku myślałem, że będziemy najlepszym FLGS-em (z ang. friendly local game store), to był mój cel. Jednak liczba pól, na których trzeba stoczyć bitwy, by takim miejscem być, jest naprawdę spora. Trudno być najlepszym we wszystkim.

A gry fabularne to coś, w czym konkurencja nie jest tak duża. Jeślibyśmy ten wysiłek, który wkładamy w planszówki, bitewniaki i inne rzeczy, skupili na tym jednym, to mogłoby to się udać. Myślę o tym, że docelowo chciałbym się dorobić silnej marki internetowej, która specjalizowałaby się właśnie w grach fabularnych.

Skoro mówimy o dorabianiu się… Czy podejmowane zmiany mają odzwierciedlenie w obrotach?

Do sierpnia zeszłego roku mieliśmy już obroty równe tym z całego roku 2022. Plan był taki, by wynik w roku 2023 był dwa razy większy niż w roku ubiegłym, w którym połowę obrotu zrobiliśmy w okresie przedświątecznym. Sytuacja na rynku w Polsce pokazała, że ludzie uważniej patrzą na wydawanie pieniędzy i obroty przed świętami nie urosły tak bardzo, jak rok temu. Właściwie każdy miesiąc 2023 roku miał ponad dwukrotny wzrost obrotów, z wyjątkiem grudnia.

Zresztą na koniec 2022 roku wykręciliśmy taki wynik, że naprawdę ciężko byłoby go podwoić w 2023.

Miniony rok był pełen cennych (i drogich) lekcji. Podwajanie obrotów niosło za sobą ogromne koszty, których można było uniknąć. Na 2024 mamy z Madzią nowy cel – krok w bok, spojrzenie z lotu ptaka i optymalizacja.

Widać, że są efekty – klienci do nas wracają. Ale odpuszczamy sobie niektórych z nich, co też mi pokazał CLF. Nie każdego musimy zadowolić.

A co Pana by zadowoliło? Gdzie jest punkt, jakiś przyczółek, do którego Pan zmierza?

„Przyczółek” w każdym mieście! Mógłby to być model franczyzy. Myślę też o wydawaniu gier, może o drukarni. Jest przestrzeń do tego, by działać. Mając na względzie to, co usłyszałem na początku Machiny Produkującej Klientów, pomyślałem, że gdybym zdecydował się wydawać polskie tłumaczenia gier, to chciałbym je drukować u siebie, a oprócz tego w swojej drukarni drukować rzeczy dla innych wydawców.

Wyspecjalizowane drukarnie to jest bolączka polskich wydawców gier fabularnych, którzy korzystają z drukarni zagranicznych. Myślę, że jest taka opcja, by spełnić te wymagania i wypełnić niszę, bo wiele polskich firm nie ma tej wiedzy, którą można czerpać ze szkoleń CLF-u.

CLF daje też możliwość konsultacji z innymi przedsiębiorcami.

Tak, Forum Coraz Lepszych Przedsiębiorców to coś nieocenionego. Człowiek pisze o swoim problemie i reagują na to osoby, które nie chcą dowalić. To jest tak inne od tego, z czym się spotykamy w życiu.

Dla mnie niesamowite było to, że ja, który tak krótko prowadzę swoją firmę, mogę też coś podpowiedzieć innym. Za to bardzo cenię CLF. Myślę, że Forum to druga najcenniejsza dla mnie rzecz, zaraz po Coraz Lepszym Doradztwie.

Takie doradztwo to, poza wskazówkami dotyczącymi biznesu, psychoterapia dla przedsiębiorców. Z Kasią Bereśniewicz przepracowaliśmy w ten sposób wiele rzeczy. Gdyby można było pracować tak codziennie, byłoby wspaniale.

Dzięki Forum wpadłem na pomysł, by kiedyś zrobić takie growe spotkanie warszawskiej społeczności CLF-u i pokazać, że te gry nie są tylko dla freaków, że to nie jest coś oderwanego od życia, tylko biznes jak każdy inny.

Może byłoby to spotkanie przy jakiejś grze o CLF-ie? Napisał Pan kiedyś własną grę?

Nie, nie czuję takiej potrzeby, wolę tłumaczyć dobre gry zagraniczne. Nigdy mnie do tego nie ciągnęło, by stworzyć własną planszówkę lub własną grę fabularną. To jest jedyny aspekt w tym całym hobby, do którego mnie nie ciągnie.

Gry są w stanie czegoś nauczyć, czy to tylko rozrywka?

Uczą! Współdziałania w zespole, czytania między wierszami, przegrywania, przewidywania, konsekwencji, rachunku prawdopodobieństwa. Pomagają ćwiczyć pamięć.

Moim zdaniem gry powinny być wykorzystywane do przekazywania wiedzy. Jest na przykład gra Na skrzydłach, która ma karty z ciekawostkami na temat gatunków ptaków. Takie smaczki rozbudzają ciekawość świata i sprawiają, że człowiek chce się uczyć.

Jeżeli w grze fabularnej są realia historyczne, może być ona świetnym punktem wyjścia do nauki historii. Ja sam nigdy nie lubiłem historii i wkuwanie dat to był dla mnie kosmos. Kiedy jednak poznałem pierwszą grę fabularną Earthdawn, to okazało się, że stałem się niemal ekspertem od historii przedstawionego w niej świata. Podszedłem do tego jak do gry, a nie jak do czegoś, czego muszę się nauczyć. Na przykład Zew Cthulhu, który jest oparty na twórczości Lovecratfta, pokazuje realia lat dwudziestych XX wieku. W podręcznikach można znaleźć opisy ówczesnego świata, prohibicji, nierówności rasowych i społecznych.

Gry jako element zajęć szkolnych to byłby ciekawy pomysł?

Tak. W liceum mieliśmy wiedzę o kulturze i jednym z zadań było zaprojektowanie planszówki. Zrobiliśmy taki klon Magii i miecza, który był o życiu w naszej szkole. Były tam na polach różne memy i postaci z naszej szkoły.

Kiedy w „Przyczółku” wspominamy rodzicom o grach fabularnych, to oni czasem twierdzą, że dzieci sobie z nimi nie poradzą. Wtedy pytam, czy kiedykolwiek ich dzieci bawiły się w dom, w pocztę lub w policjantów i złodziei. Czym to jest, jeśli nie grą fabularną? Dzieciaki mają smykałkę do tego i łapią to w lot.

A gry mogą nauczyć czegoś przedsiębiorcę?

Strategii, planowania, negocjacji. Na przykład w grze Twilight Imperium mamy wyznaczanie granic terytorium, dzielenie planet i jednostek pomiędzy graczami. To uczy negocjacji i komunikacji.

W grach fabularnych i LARP-ach istnieje takie zjawisko jak „bleed” (z ang. krwawienie), które oznacza przenikanie się dwóch światów – realnego i tego z gier. To jest taki poziom immersji, że emocje odgrywanej postaci i własne zaczynają się mieszać. Może to być zjawisko zarówno pozytywne, zwiększające wrażenia płynące z gry, jak i negatywne, gdy zaczynamy się z kimś kłócić, bo nasze postacie nie mogą się dogadać. Są jednak sposoby, by sobie z tym poradzić. Na LARP-ach organizuje się miejsca „off game”, gdzie można wyjść z postaci i wyluzować się z nagromadzonych emocji.

Można więc mówić o wartości terapeutycznej gier?

Granie w RPG-i zwiększa empatię. Jeśli w jednym tygodniu musisz być elfim łowcą, w drugim detektywem, a w trzecim bibliotekarką, to wchodzenie w te różne role, te różne kapelusze, jest jak żonglowanie osobowościami.

Na obozach zauważyłem, że dzieciaki nieświadomie potrafią sobie przy pomocy postaci robić autoterapię. Tworzą na przykład postać, która – tak jak one – ma problemy rodzinne, i starają się te problemy rozwiązywać w postaci.

Czy gry są też dla Pana terapią? Odskocznią od tego, czym się Pan zawodowo zajmuje, czyli od… gier?

To jest taka pasja, że jeśliby mi ktoś zaproponował, abyśmy w sobotę zagrali w Twilight Imperium, to pomimo tego, że przez cały tydzień patrzyłem na gry, zgodziłbym się bez wahania.

Jeśli chodzi o aktywność fizyczną, to lepsze byłyby LARP-y „battle”. Są to takie gry bitewne, w czasie których wyjeżdża się na kilka dni lub dłużej i żyje w obozowisku, aż w końcu dochodzi tam do bitwy. Ja akurat na „battle” nie jeżdżę, ale w okresie liceum bawiłem się trochę w airsoft.

Muszę przyznać, że, jakkolwiek to brzmi, strzelanie plastikowymi kulkami do poruszających się celów przy jednoczesnym unikaniu trafienia jest bardzo relaksujące.

Ale najlepszym relaksem dla mnie jest zawsze czas spędzony z rodziną przy… planszówce.

Rozmawiał Hubert Lewkowicz

Pobierz DARMOWY (0 zł) PORADNIK:

„100 pomysłów na duży rozgłos
bez wydawania dużych pieniędzy”



Znajdziesz w nim m.in. odpowiedzi na pytania:

  • Tanio, łatwo czy szybko? Czym najłatwiej zrazić do siebie klientów? Odpowiedź Cię zdziwi
  • Co działa na klientów znacznie lepiej niż rabaty? (strona 3)
  • Jak raz na zawsze zmniejszyć do zera liczbę klientów niezadowolonych z Twoich produktów? (strona 4)
  • Kiedy warto przyznać rację awanturującemu się klientowi (nawet gdy to on się myli), by zdobyć dzięki temu więcej nowych klientów? (strona 6)

100pom-form

Pobierając materiały, wyrażam zgodę na otrzymywanie newslettera i informacji handlowych od Coraz Lepszej Firmy.
Mogę cofnąć zgodę w każdej chwili. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody.
Hubert Lewkowicz

Absolwent Filologii Polskiej i Podyplomowego Studium Dziennikarskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Pracował m.in. w Życiu Podkarpackim i Polska Press Grupie, a obecnie jest redaktorem portalu ekspresjaroslawski.pl. Jego ulubionym gatunkiem dziennikarskim jest wywiad, a rozmowy z ludźmi są jego pasją. Jak podkreśla – każdy człowiek to fascynująca historia do odkrycia. Interesuje się reportażem i dobrą literaturą. Prowadził wiele spotkań autorskich z pisarzami. Prywatnie miłośnik zwierząt, zwłaszcza kotów, a także wędrówek po drogach i bezdrożach Beskidów oraz Pogórza Przemyskiego.